Czarne ziarno. Marta Zaborowska

Читать онлайн книгу.

Czarne ziarno - Marta Zaborowska


Скачать книгу
Niech ma przy sobie coś poza ubraniami i długopisem. Miał być podziękowaniem za naszą rozmowę, do której nie doszło z pańskiego powodu. Tak czy inaczej, chcę, żeby go dostała.

      Doktor wsunął maskotkę do kieszeni fartucha.

      – Tyle mogę zrobić. Zresztą, o ile pamiętam, Nina bardzo chciała po niego wrócić do swojego domu. Musi go bardzo lubić.

      – Niech pan nie zapomni. Na pewno się ucieszy.

      Patrzyła, jak się oddala i skręca w kierunku pokoju dziewczynki. Słyszała, jak z głębi korytarza dobiega najpierw skrzypnięcie otwieranych drzwi, a zaraz potem ktoś stawia kilka delikatnych kroków. Potem znów szczęknięcie klamki i cisza tak wielka, że niemal rozsadzająca uszy.

      Spokój trwał krótko. Julia nie zdążyła dojść do wyjścia, kiedy z głębi budynku dobiegł ją rozdzierający krzyk jakiejś młodej kobiety.

      – Lepiej tego nie słuchać. – Ewa Czajka wychyliła się zza recepcyjnej szyby. – Zaraz dostanie valium i się uspokoi. Będzie spała do trzeciej po południu.

      Julia spojrzała na zegarek. Wskazówki pokazywały dziesiątą pięć. Nie chciała wiedzieć, kim była ta kobieta ani dlaczego krzyczała. Miała tylko nadzieję, że ten rozpaczliwy wrzask nie należał do Niny.

      – Gdyby coś się działo, rozumie pani, cokolwiek… – Julia wyjęła z portfela swoją wizytówkę i podeszła do Czajki. – Proszę dać mi znać.

      Dziewczyna wyciągnęła rękę przez okienko. Po chwili wizytówka powędrowała do jej prywatnej torby.

      – Jasne – odparła bez namysłu. – Tu wszystko może się zdarzyć. To w końcu dom wariatów.

      Rozdział VI

      Arleta Rawska upiła ostatni łyk gorzkiej herbaty i odstawiła kubek na tacę, tuż obok pustego talerza. Jadała zawsze w ten sam sposób, siedząc z tacą na kolanach na swojej pryczy pod sufitem. Do stołu się nie pchała. Żaba i Gryga rozstawiały swoje miski tak, żeby dla niej brakowało miejsca. Zwłaszcza Żabie trudno było przełykać, gdy miała ją przed oczami. Wdrapywała się więc ze swoim przydziałem jedzenia na pryczę i opierając plecy o ścianę, jadała w samotności.

      Codziennie przeżywała déjà vu. O równych godzinach podjeżdżał wózek na gumowych kółkach, szczękały drzwi otwieranych cel, a potem następowało ładowanie jedzenia do misek. Młoda i pyskata pomocnica kucharki, nazywana Łychą, najpierw lała zupę, po czym z wykrzywioną twarzą wrzucała na talerze rozbełtane ziemniaki przypominające białe błoto i polewała je wieprzowym gulaszem lub innym świństwem, w którym więcej było tłuszczu aniżeli mięsa. Kiedy manewrowała chochlą, sos spływał jej po ręku aż do łokcia, ale nie przyszło jej do głowy, by założyć rękawiczki, które woziła ze sobą przewieszone przez uchwyt wózka.

      Jedzenie było klasycznie podłe. Arleta zostawiła połowę białobrązowego bełtu na talerzu i zsunęła się z pryczy. Przecisnęła się obok stolika, starając się nie trącić nogą ani łokciem Żaby i Grygi, i stanęła nad koszem na śmieci, chcąc wyrzucić niedojedzone kawałki tłuszczu.

      – Gdzie?! – Żaba wytrzeszczyła oczy. – Do kibla z tym, żeby smrodu na salonie nie było!

      Poszła posłusznie w kąt celi, do dziupli z sedesem bez deski i umywalką z pordzewiałymi kurkami, odgrodzonej od łóżek zasłoną prysznicową zawieszoną na poprzecznym pręcie. Zsunęła łyżką zawartość talerza do muszli i usiadła na jej brzegu. Krawędź sedesu wbijała się w pośladki, ale musiała pobyć sama, choć przez chwilę. Nigdy wcześniej nie przypuszczałaby, że luksus odosobnienia będzie mogło dawać jej coś takiego jak ukrycie się za zwichrowaną zasłonką i patrzenie na cieknący kran. Kiedy tu trafiła, jej życie zamieniło się w koszmar.

      „Przed” i „po” zadziało się szybko, tak samo szybko jak jazda ciemnymi ulicami miasta w zamkniętym na ciężki zatrzask radiowozie. Nie miała na sobie wiele, do wozu weszła, tak jak stała, w domowych pantoflach i narzuconym na ramiona palcie, spod którego wystawała nocna koszula zbroczona krwią Leona.

      Kiedy zamknęły się za nią drzwi radiowozu i usiadła w kącie na zimnej ławce, miała ciszę w uszach. Nie słyszała niczego i nikogo, nie dochodziły do niej płacz córek ani polecenia policji. Miała wrażenie, że wokół niej nie ma nic poza wielką czarną czeluścią, w głąb której leci na łeb na szyję. W mroku widziała tylko swoje dłonie, które z całej siły zaciskała między nagimi kolanami. Były blade od zimna, jedynie gdzieniegdzie między palcami przebijały ciemne smugi. Bała się podnieść je bliżej oczu, wolała nie widzieć, jak po wewnętrznej stronie rąk cienkie strużki krwi przybierają inny kształt aniżeli te na wierzchu dłoni. A właściwie jak nie mają już żadnego kształtu, są tylko zaschniętymi plamami pokrywającymi opuszki, i wypełniają linie głowy, słońca i życia. Ściskała je więc kolanami z uporem, by nie patrzeć. Co jakiś czas tarła nimi nerwowo o koszulę, która od pasa w dół przesiąknięta była krwią jej syna.

      Potem poprowadzili ją korytarzem. Tak wąskim, że jeden z dwóch pilnujących ją policjantów musiał iść za nimi, żeby nie ocierać się o jej palto. Obaj byli blisko i niemal nie spuszczali jej z oczu, jednak wpatrzona w szarą posadzkę, jaka migała pod jej stopami, nie zwracała uwagi na ich twarze skryte pod zimowymi czapkami z daszkiem. Coś mówili, ale mało i tylko do siebie, ani razu do niej.

      Oprzytomniała na tyle, by rozejrzeć się wokół siebie, kiedy poczuła na ramieniu ciężki nacisk. Jeden z policjantów chwycił ją za bark i nakierował na otwarte drzwi. Pokój był mały jak schowek na szczotki, jedynie ze stołem i dwoma krzesłami. Ci dwaj na chwilę wyszli, zamiast nich pojawiła się kobieta w mundurze, na dłonie miała naciągnięte lateksowe rękawiczki. Kazała stanąć w rozkroku i obmacała po całym ciele. Gdy wyszła, wrócili tamci. Usiadła i podała dane, swoje nazwisko, datę urodzenia oraz kolor oczu i włosów. Jako wykonywany zawód podała pomoc domową. Zawahała się, gdy spytali o dotychczasową niekaralność. O ile pamięta, chyba nic im nie odpowiedziała. Potwierdziła natomiast, że jest matką dwójki żywych dzieci i jednego, które powitało nowy rok z rozpłatanym gardłem. Oni mówili o nim „denat”. Brzydkie słowo, ale wymawiali je z łatwością. Musieli to przecież robić nie pierwszy raz, a denat to denat i nic tego nie zmieni.

      Ustawili ją do zdjęcia. Przód, bok jeden i drugi. Sprawdzili, czy nie ma na ciele ran, i pobrali odciski palców. Odebrali palto i przeszukali kieszenie. Znaleźli skasowany bilet na autobus i parę wełnianych skarpet, które wcisnęła jej Maria, zanim zabrali ją spod domu. Zajrzeli do jej butów, czy nie ma w nich niczego ostrego. Zapytali, kogo z bliskich wpisać do dokumentów, jeśli będzie chciała się z kimś skontaktować. Nie podała żadnego nazwiska, adwokata też nie chciała. Potwierdziła, że zabiła, i podpisała się pod zeznaniem. I znowu czekała.

      Potem wepchnęli ją do miejsca, gdzie została sama. Wrzucili koc przesiąknięty potem i poduszkę, po czym zatrzasnęli kratę. Usiadła na twardej ławce i patrzyła tępym wzrokiem w ścianę. Tak spędziła cztery pierwsze dni. Piątego znów zapakowali ją do radiowozu i zawieźli do aresztu na Grochów. Tam zarejestrowali ją i po godzinie poprowadzili do gabinetu lekarskiego, w którym pod ścianą stał fotel ginekologiczny. Pozwolili się podmyć, zanim położyła nogi na podpórkach. Lekarka powtarzała „rozluźnij” chyba z dziesięć razy, zanim wsunęła palec do jej pochwy, sprawdzając, czy nie jest w ciąży. Zrobili nawet RTG klatki piersiowej i zbadali ciśnienie. Była zdrowa, tylko trochę odwodniona. Pod wieczór dostała miskę, aluminiowe sztućce, ręcznik i powłoczki na koc i poduszkę, po czym trafiła do celi.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте


Скачать книгу