Czarne ziarno. Marta Zaborowska

Читать онлайн книгу.

Czarne ziarno - Marta Zaborowska


Скачать книгу
na jej biurko razem z wystudzoną kawą w tekturowym kubku. Kawę wylała przy najbliższej okazji do jego kosza na śmieci, artykuł natomiast przeczytała od razu.

      – Rozumiem. – Maria przerwała zbyt długą ciszę. – Jest tak, jak przypuszczałam. Nasze nazwisko jest jak publiczny wychodek, śmierdzi na kilometr.

      – Nie dla mnie.

      – Czyli chce pani spróbować? – W głosie dziewczyny pojawiła się nadzieja.

      – Jeszcze nie wiem. Niczego nie mogę obiecać. Z tego, co mi wiadomo, dowody świadczące przeciw twojej matce były nie do podważenia.

      – Niech mnie pani wysłucha, potem podejmie pani decyzję.

      Julia podjęła decyzję, gdy tylko usłyszała nazwisko Arlety Rawskiej. Wtedy ta sprawa ją ominęła, chociaż była na wyciągnięcie ręki. Teraz nie mogła dopuścić, by znów przeszła jej koło nosa.

      – Jutro w Prasowym na Marszałkowskiej o dziesiątej. Wiesz, gdzie to jest?

      – Wiem. Będę na pewno.

      Wydawało jej się, że Maria się uśmiechnęła. Nie mogła tego zobaczyć, ale dało się poznać po głosie, że napięcie w niej zelżało.

      Rozłączyła rozmowę i podniosła się z bujanego fotela. Pled, którym przykrywała nogi, spłynął na podłogę, tuż obok gazety z artykułem o lawinie w Kalifornii.

      Przedłużająca się cisza w pokoju Sylwii wydawała się niepokojąca, uchyliła więc drzwi do dziecięcego pokoju i zajrzała do środka. Mimo panującej za oknem ciemnicy w pokoju nie paliła się żadna lampa. Sylwia siedziała z łokciami opartymi o parapet na przysuniętym do okna krześle i patrzyła na przykryte czernią miasto. Album ze zdjęciami leżał zamknięty na biurku.

      Podeszła do córki i stanęła za jej plecami. Po omacku odszukała łańcuszek przy lampce, by zapalić światło, ale Sylwia wyciągnęła rękę i na powrót zgasiła żarówkę.

      – Nie chcę, żeby było jasno. Dziwnie tu i brzydko – powiedziała oskarżycielskim tonem. – Wolę siedzieć po ciemku.

      Trudno było się nie zgodzić. Pomalowane na zielono ściany drażniły oczy i zamiast wyglądać jak górska połonina, przypominały kolorem smółkę wydalaną przez noworodka. Dochodziły do tego pojedyncze ślady po powyciąganych gwoździach, o których Sylwia powiedziała już pierwszego dnia, że wyglądają jak dziury po ospie. Remont pokoju musiał jednak poczekać. Pieniędzy starczyło na wstawienie nowego sedesu do łazienki oraz na zakup biurka i łóżka dla Sylwii. A właściwie dla nich obu, bo wspólnego. Strefę spania podzieliły od razu, Sylwia zaklepała swoją połowę od okna, z zastrzeżeniem, że jeszcze może jej się odmienić, jeśli będzie zbyt wiało od framug. Nierozpakowane kartony z ubraniami, butami i innymi szpargałami wciąż stały w kącie jedne na drugich. Na wszystko przyjdzie czas, na nową szafę też. Jak dotąd obie miały wrażenie, że życie zatoczyło koło i znalazły się znów w punkcie wyjścia.

      – To mieszkanie jest ohydne – powtórzyła Sylwia.

      – Nie jest tak źle. – Julia pocałowała córkę w czubek głowy. – Przynajmniej jesteśmy u siebie. Nikt nas stąd nie wygoni.

      – Nie było lepszego?

      Julia poczuła, jak fala gorąca łapie ją za gardło i spływa do płuc. Cyrograf na dwie dekady nierozerwalnego mariażu z bankiem, gdzie tylko jedno z małżonków ma prawo pić słodkie wino ze wspólnej piwniczki, a drugie może co najwyżej polerować butelki z kurzu, dopiero co schowała na dno szuflady w kuchni. Tylko w ten sposób nie kłuł w oczy i nie przerywał spokojnego snu, jakiego próbowała teraz zaznać.

      – To jest w sam raz – odpowiedziała bez przekonania. – Będzie nam tu dobrze, zobaczysz.

      Sylwia zgramoliła się z krzesła i stanęła boso na podłodze. Parkiet był goły, z braku dywanu podsunęła sobie pod stopy swoje szkolne dżinsy. Ubrana w za małą piżamę z motywem pingwina, zza którego wyrastała góra lodowa, wyglądała zabawnie i smutno zarazem.

      – Chcę mieć prawdziwy dom.

      Nie odsunęła się od matki, kiedy ta objęła ją ramionami i przytuliła do bluzki pachnącej porannym pryśnięciem perfum. Odgarnęła jedynie kasztanowe włosy Julii, które załaskotały ją w policzek.

      – Z czasem urządzimy ci pokój tak, jak sobie wymarzysz.

      – Na czarno?

      Julia skrzywiła się na myśl o wymalowaniu ścian smołą.

      – Niedawno chciałaś na różowo.

      – Nie jestem już dzieckiem. Mogę negocjować, ale na pewno nie będę mieszkać w puszce zielonego groszku. – Sylwia zacisnęła usta. – Chcę na ciemno albo wrócę do babci. Poza tym przypomnę ci, że masz tylko jedną córkę, która niedługo się od ciebie wyprowadzi – dodała z przejęciem.

      – Niedługo?

      – Jak tylko dostanę dowód osobisty.

      – No tak, to już za siedem lat.

      – Do tego czasu powinnaś zadbać o moje szczęście. Jak dziecko szczęśliwe, to matka też.

      – Tak, coś o tym słyszałam. Tylko w oryginale było na odwrót.

      – Czarny albo babcia, pamiętaj. Czuj się szantażowana – uściśliła Sylwia, na wypadek gdyby matka nie zrozumiała do końca jej przesłania.

      – Tak się właśnie czuję – potwierdziła Julia.

      – Tak jest w świecie twardzieli, mamo. Słabe jednostki muszą ulec silniejszym.

      – Jasna sprawa. Wskakuj do łóżka, domowa terrorystko. Brałaś już leki?

      Sylwia odsunęła szufladę biurka i wyjęła z niej inhalator. Potrząsnęła nim od niechcenia, po czym przyłożyła plastikową końcówkę do ust i wcisnęła tłok, aplikując prosto do płuc mieszaninę leków na astmę.

      Julia pomogła córce wejść pod kołdrę, po czym naciągnęła ją Sylwii pod samą szyję.

      – Dobranoc, mamo.

      – Dobranoc, kochanie. Widzimy się jutro.

      – Tak. Czuj się, że masz wolny wieczór.

      Wychodząc z pokoju, Julia, poza darowaną wolnością, poczuła coś jeszcze. To coś dolatywało z plecaka Sylwii. Sprawdziła po omacku, czy nie zalegają tam niezjedzone kanapki sprzed miesiąca. Tym razem znalazła tylko dwie. Obróciła się w stronę łóżka, jednak widok zaciśniętych powiek Sylwii zasznurował jej usta. Bez słowa odłożyła plecak na jego miejsce, tuż przy wieży z kartonowych pudeł.

      Zamknęła drzwi do zielonej sypialni i nalała sobie w kuchni bezalkoholowego piwa. Zrzuciła z karku bluzkę i ściągnęła dżinsy. Napuściła do wanny wody z kilkoma kroplami waniliowo-bananowego olejku i zanurzyła się w cieple. Pociągnęła łyk słodkiego piwa, po czym odstawiła szklankę na brzeg wanny.

      Nazwisko Arlety Rawskiej wciąż brzmiało w jej uszach.

      Rawscy. Samotna matka zabójczyni i jej dwie córki. Rodzinny dramat z martwym chłopakiem w tle. Zwłoki z dziurą w gardle znaleziono w schowku na narzędzia stojącym w przydomowym ogrodzie. Zdjęcie aresztowanej kobiety i ciała wynoszonego w worku kopiowane było na pierwszych stronach kolorowych dzienników z częstotliwością fotek, jakie robi się celebrytom na czerwonym dywanie. Z tym że zdjęcie Arlety Rawskiej zawsze było niewyraźne, robione na szybko i byle jak przez chciwe aparaty tabloidowych pismaków.

      Z tego, co podawały gazety, Rawska w sylwestrową noc wyszła przed dom z nożem w ręku i dwukrotnie ugodziła nim syna. Leon odpalał wtedy fajerwerki. Zanim podpalił lont ostatniego, ostrze noża przebiło mu gardło. Potem matka zaciągnęła chłopaka


Скачать книгу