Wyznanie. Jessie Burton
Читать онлайн книгу.lata temu – zanim skończyłam roczek. Nie miałyśmy żadnych wspólnych zdjęć, a przynajmniej nie posiadał ich tato. Nie pozostawiła po sobie śladu – ani na papierze, ani wśród rzeczy, które do niej należały. O ile mi wiadomo, po tej ucieczce tato nigdy nie zdołał jej odnaleźć – może dał za wygraną, bo nie miał ochoty się za nią uganiać, a może to ona powiedziała mu, żeby odpuścił. Tego mi nie zdradził. Zdarzało się, chociaż rzadko, że czekałam na właściwą chwilę, by o nią zapytać, on zaś dzielił się wówczas strzępkami informacji. „Miała krótkie nogi”. (Krótkie nogi! Czy to się jakoś przekładało na jej osobowość? Czy tylko na zdolność do szybkiej ucieczki?). „Pamiętam, że jej włosy były tego samego koloru, co twoje”. (To akurat lubiłam). „Była trudną, ale pozytywną osobą”. A raz, kiedy się upił, stwierdził: „Nic by z tego nie wyszło. Miała charakterek”.
Jeszcze częściej mówił jednak, że nie pamięta jej zbyt dobrze, że to wszystko działo się dawno, dawno temu. „Od tamtej pory tak wiele nas spotkało, Rosie. Ale jakoś sobie poradziliśmy, prawda…?” Dlatego nie wiedziałam, w jakich okolicznościach poznał Elise ani dlaczego to jemu przyznano opiekę nade mną. W każdym razie w Nowym Jorku musiał mieszkać stosunkowo krótko, bo przyjechał ze mną do Anglii jeszcze przed moimi pierwszymi urodzinami. W ten sposób chciał mnie chronić przed krzywdą – zdeterminowany, żeby zastąpić mi oboje rodziców, prosił, żebym myślała wyłącznie o sobie i o swoim życiu, nie zaś o tym, co było wcześniej. Zawsze traktował mnie z czułością i bardzo chciał zaoszczędzić mi cierpienia. Mimo to trudno mi się wyzbyć przekonania, że jego uporczywa niechęć do znalezienia właściwych słów uczyniła więcej zła niż cokolwiek innego.
„Niełatwo mu o tym rozmawiać”, usprawiedliwiała go przed śmiercią babcia Cherry, jego matka. Mnie się zdawało, że jeszcze trudniej o tym n i e mówić, ale najwyraźniej osiągnięty został jakiś konsensus, a ja nie zostałam wtajemniczona w jego przyczyny. Babcia Cherry także milczała na temat Elise, jakby wspominanie jej mogło sprowadzić na nas wszystkich straszliwą klątwę.
Kiedy zapytałam babcię, czy spotkała Elise, zaprzeczyła. „Twoja mama była cwaną kobietą”, stwierdziła tylko, co wydawało mi się nie w porządku, bo czy można tak mówić o kimś, kogo się nawet nie poznało? Poza tym czy Elise mogła być dla niej kimkolwiek innym niż właśnie cwaną kobietą, skoro wykręciła jej synowi taki spektakularny numer, niczym asystentka iluzjonisty, która wchodzi do skrzyni i daje się przeciąć na pół?
Ostatecznie sama ją zabiłam. Fikcyjne przygody, które dla niej wymyślałam, stały się dla mnie pewnego dnia równie żenujące, jak dla moich rówieśników. Jako czternastolatka nie potrzebowałam, żeby rozmaici Hamiltonowie Tannerowie mówili mi, co się stało z moją mamą. Nie skręciła sobie karku na trapezie w rosyjskim cyrku, nie gniła w więzieniu z dożywotnim wyrokiem za kradzieże szmaragdów ani nie rozbiła statku na bahamskich rafach. Nie była też bestią. Moja mama po prostu… nie żyła. Tato zdawał się z tym zgadzać; tak się składa, że w jego ocenie było to najlepsze rozwiązanie – udawać, że nie istniała, że była bohaterką dziecięcej baśni, o której jako osoba dojrzała z całą pewnością zapomnę. Kiedy byłam mała, trzymał się tej narracji, a gdy wreszcie dorosłam, chyba nie wiedział, w jaki sposób rozwiać iluzję. Ponieważ nie umiał posługiwać się matczynym językiem, nie mógł go mnie nauczyć. Tak, właściwie to lepiej, że mama nie żyła.
Tylko że jako dwudziestolatka zaczęłam poznawać ludzi, którzy mieli rodziców z krwi i kości, towarzyszących im przez całe życie, i ci rodzice naprawdę odchodzili. Byłam świadkiem, jak moi znajomi doznawali szoku i odczuwali przyprawiające o zawrót głowy niedowierzanie, strach, że ból nigdy nie minie. Poszłam na pogrzeb matki mojej przyjaciółki i przyglądałam się, jak trumna znika za zasłoną. Patrzyła na to także moja przyjaciółka, jej twarz zmieniła się nie do poznania pod wpływem nieopisanego żalu. Ja też odczuwałam utratę matki jako coś namacalnego, lecz był to ból innego rodzaju. Moja wersja żałoby przypominała zamknięte pudełko, dom, do którego nie miałam kluczy, miejsce na mapie o niewymawialnej nazwie. Być może któregoś dnia pudełko odsłoni swoją zawartość, a mnie przytłoczy to, co znajdę w środku, nigdy jednak nie dzieliłam się z nikim tą obawą. Nie miałam matki ani teraz, ani nigdy wcześniej, więc jak mogłam tęsknić za czymś, czego nie utraciłam?
Nie mówię ludziom o swojej tęsknocie. O swoim zdumieniu. Mówię im: „Nie da się tęsknić za czymś, czego się nigdy nie miało”.
Zdarzały się okresy, w których wcale nie myślałam o mamie. Zdarzało się, że odczuwałam jej brak bardzo intensywnie. Gdy popularne stały się wyszukiwarki internetowe, często zarzucałam ich sieci, jakże skutecznie zawężające spektrum ludzkiego istnienia, i liczyłam, że w oka zaplącze się moja matka. Nic z tego. Nigdy nie wpadłam na trop Elise Morceau – na zmarnowanie poszły te wszystkie długie, długie noce, kiedy za jedyne towarzystwo miałam o jedną butelkę wina za dużo i nieodparcie kuszące królicze nory stron z drzewami genealogicznymi. Zgadywałam, że Morceau to zmyślone nazwisko. Morceau oznacza w języku francuskim fragment, urywek, i sądzę, że mogła to być ze strony mamy forma żartu. Tak czy inaczej wirtualne eskapady za każdym razem prowadziły mnie w ślepą uliczkę i nie przyniosły żadnych rezultatów.
Wydaje mi się, że mama nie udostępniła tacie wszystkich elementów swojej układanki – ale czy kochankowie kiedykolwiek to robią? Choć ona dała mu chyba jeszcze mniej. Nazwisko zapożyczone z listy fikcyjnych postaci. Zostawiła mu wyłącznie okruchy, on przekazał je mnie, a ja nie miałam bladego pojęcia, co z nimi począć.
3.
Ostatni tydzień lata dwa tysiące siedemnastego roku spędziłam z Joem, moim chłopakiem, we Francji. Mieszkaliśmy u mojego ojca, który, zakosztowawszy niedawno własnej śmiertelności, przeszedł pomyślnie terapię raka prostaty. Jego żona, Claire, pochodziła z Bretanii, więc przenieśli się tam na stałe, do małej chaty, należącej w przeszłości do jej rodziców. W tamtym okresie nasze spotkania były sporadyczne, a kontakt utrzymywaliśmy wyłącznie za pośrednictwem wiadomości tekstowych – ten fakt, wraz z remisją choroby, nadał naszej wizycie dodatkowe znaczenia. Joe twierdził, że oboje z ojcem cierpimy na „obstrukcję uczuć”. Cóż, za to przebywanie z rodziną Joego przypominało udział w amatorskiej produkcji Kotki na gorącym blaszanym dachu.
Tato kochał ocean. Zawsze lubił przebywać w pobliżu wody, jak się jednak okazało, Tamiza ostatecznie nie spełniła jego oczekiwań. Razem z Joem zainwestowaliśmy większość pieniędzy w food trucka z burrito, Joerritos, więc kiedy tato zaproponował nam wakacje w pokoju gościnnym w swojej chacie, zgodziliśmy się, pomimo zastrzeżeń Joego. To był błąd, choć tylko w krótkiej perspektywie – w dłuższej wyglądało to zgoła inaczej. Gnieździliśmy się wszyscy w ciasnym budynku, wpatrzeni przez okna w ołowiane niebo. Morze było ciemnymi, zmieniającymi się pasmami szarości, a ja tęskniłam za słońcem i plażą ze złotym piaskiem. Od samego początku naszej wizyty tato zachowywał się dziwnie, był na przemian gadatliwy i przygnębiony. Myśl, że to może być nawrót raka, przyprawiała mnie o mdłości.
– Wszystko u niego w porządku? – zapytałam Claire pierwszego poranka po przyjeździe, gdy tato z Joem pojechali na targ po pieczywo.
Claire, maleńka w półmroku bretońskiej kuchni, ściągnęła z głowy dwuogniskowe okulary i przetarła oczy.
– Jeżeli masz na myśli chorobę, to jest dobrze – odpowiedziała. – Ale mam wrażenie, że się o ciebie martwi.
– O mnie? Z jakiego powodu?
– O to sama go musisz zapytać. – Claire westchnęła. – Wydaje mi się, że jest też trochę przybity. Ale to się zdarza starszym mężczyznom.
– Pokonaliśmy taki szmat drogi! – poskarżyłam się, jakbyśmy miesiącami wędrowali na grzbietach wielbłądów przez pustynię, choć w rzeczywistości nasza podróż