.
Читать онлайн книгу.kuca przed łóżkiem, podnosi materac i wyjmuje ze środka tekturową teczkę.
– Proszę bardzo.
Marcela bierze raport do ręki.
– Odezwę się, jak przeczytam. Mam masę roboty.
– Zazdroszczę.
– Tobie też chyba pracy nie brakuje? Wspominałeś o poszukiwaniach Trewskiego.
– Czy myślisz, że mogę się teraz na tym skupiać? Że w ogóle chcę poszukiwać jakiegoś gnoja, kiedy wciąż nie mam pojęcia, co dzieje się z Sylwią?
– Wiem, że nie. Ale to może ci zająć skutecznie myśli. Przecież Marek prowadzi oficjalne dochodzenie.
– Nie chcesz znać moich myśli. W nich pływa tylko zemsta. W każdej sekundzie rozważam tylko to, co zrobię, gdy już odkryję prawdę.
Marcela kładzie dłoń na szyi Arka.
Lubosz czuje jej chłodny dotyk na rozpalonym ciele.
– To się musi skończyć. Damy radę – pociesza go.
Patrzy kobiecie głęboko w oczy.
– Skończy się na pewno. Pytanie tylko: dla kogo szczęśliwie?
7
W kieszeni kurtki rozbrzmiewa telefon. Arek spogląda przepraszająco na Marcelę, po czym sięga po komórkę, na której ekranie wyświetla się numer Marka. Od czasu, gdy Sylwia zniknęła po raz drugi, zawsze, o każdej porze dnia i nocy, odbiera od niego telefon, z nadzieją, że usłyszy dobre wieści.
– Cześć. Masz coś nowego?
– Nie przez telefon. Słuchaj, co robisz?
– Jem śniadanie.
– To zbieraj się do mnie albo najlepiej w to samo miejsce, na teren starej huty, tam gdzie był fałszywy alarm.
Lubosz przypomina sobie wydarzenia sprzed niespełna czterech tygodni. Czuł wtedy, że są tak blisko. Wyrwał się przed grupę szturmową i dopadł domniemanego porywacza na dnie nieczynnego, zniszczonego basenu. Wpadł w furię. Okładał okularnika pięściami niczym zawodnik MMA wpuszczony do oktagonu. I tak samo jak w walce, pojawił się sędzia, który odciągnął go od zaatakowanego mężczyzny. Jak przez mgłę dochodziły do niego zapewnienia, że cała akcja zakończyła się fiaskiem, że to nie ten, którego szukają. Okazało się, że na terenie huty mężczyzna nagrywał amatorskie filmy pornograficzne, do których zapraszał co bardziej zrozpaczone prostytutki próbujące zarobić, jak tylko się da. Czas odebrał im walory wymagane w branży, widmo bezrobocia zaglądało do portfela. Podejrzany logował się do Darkwebu w poszukiwaniu, jak zeznał: „świeższego towaru”. Tam namierzyli go śledczy i błędnie połączyli zebrane informacje.
– Po co chcesz tam jechać? – pyta Lubosz.
– Dostałem info o jeszcze jednym IP. Analityk coś pomylił.
– Co ty pieprzysz?
– Słuchaj, ten ziomek, którego wtedy złapaliśmy, przyplątał się faktycznie na forum, na którym udzielała się Sylwia. Ale był przypadkowo. A my mamy jeszcze jedno logowanie z tego miejsca.
– Chcesz powiedzieć, że…
– Byliśmy naprawdę blisko. Porywacz Sylwii na pewno tam przebywał. Gdzieś na terenie huty. Przynajmniej tak można sądzić po tym jednym wycieku danych, do których doszedł w końcu analityk. Mam nadzieję, że to nie pomyłka.
– Dobra, jaki jest plan?
– Chcę jeszcze raz bardzo dokładnie sprawdzić cały teren. Może nawet dostanę technika do pomocy. Pomyślałem, że będziesz chciał…
– Jasne. Zaraz się zbieram.
– Weź dobre buty. Mamy trochę spacerowania.
– Wierzysz, że naprawdę coś możemy znaleźć?
– Pomyśl. Dane z logowania. Plus ta fabryka „diamentów pamięci”. Kolczyki Sylwii z jej… kości. To nie może być przypadek. Ten skurwiel musiał tam być, może coś zauważył i się zainspirował. Nie wiem…
– A zeznania tych ludzi od biżuterii?
– Wciąż trwają. Chłopcy wiedzą, by wypytywać o coś, co mogło wzbudzić ich podejrzenia. Na przykład pojawienie się nowej osoby na terenie huty. Ale z tym ciężka sprawa. Działali głównie nocą. Teren jest ogromny. Do tego działające tam legalnie firemki. Szukanie igły w stogu siana.
– Okej. Ale myślałem, że przeszukaliście wszystko dokładnie – mówi Lubosz, trochę zrezygnowany, spoglądając na przysłuchującą się rozmowie Marcelę.
– Tak… ale na potrzeby „diamentów pamięci” i tego zboka. Ja mam wrażenie, że coś przeoczyliśmy. Trzeba głębiej poszukać.
W tym momencie jeszcze nie zdają sobie sprawy, że słowa o szukaniu głębiej to nie tylko pusty frazes.
8
Przed budynkiem domu opieki wciąż stoi karetka. Przez skrzydła głównego wejścia wychodzą sanitariusze.
Lubosz słyszy, jak mówią:
– Jak ja nienawidzę takich dni.
– Polska służba zdrowia powinna dać nam order. Przynajmniej nie zepsuliśmy im statystyk.
– Chyba order uśmiechu. Tego nam potrzeba.
Za późno. Świeć, Panie, nad jego duszą – wypowiada w myślach Arek.
Przed wejściem spotyka Dionizego, mieszkańca ośrodka, z którym czasami ucina sobie pogawędki, częstując papierosami, których mężczyźnie palić nie wolno.
– Ooo… pan Arek. Miło pana widzieć w ten przykry dzień. – Wskazuje laską na karetkę pogotowia ratunkowego.
– Witam, panie Dionizy. Bardzo przepraszam, ale muszę lecieć.
Lubosz nienawidzi tak się zachowywać. Zawsze obiecuje sobie, że wysłucha Dionizego, poświęci mu chociaż odrobinę czasu. Tylko tyle może dla niego zrobić.
– Nie zatrzymuję, nie zatrzymuję. Jednak chociaż chwilkę, gdyby pan mógł… Tak mnie to wyprowadziło z równowagi, że muszę zapalić, a te nasze gwiazdeczki pielęgniareczki ciągle mnie kontrolują, jakbym musiał się przed rodzicami ukrywać. Kto by pomyślał, że na starość przyjdzie mi palić po kątach jak uczniakowi… Ech.
Lubosz spogląda na zegarek. W tym samym momencie rozbrzmiewa telefon. Marek dzwoni ponownie.
– No co jest? – pyta Lubosz.
– Wiesz co… Mała zmiana planów. Wpadaj najpierw na komendę. Pomożesz w przesłuchaniu.
– Kogo?
– Dowiesz się na miejscu. Muszę kończyć. Myślę, że to ważny krok. A potem ruszamy do huty.
– Dobra. Zaraz będę.
Rozłącza się i spogląda ze skruchą na Dionizego.
– Przepraszam. Coraz więcej na głowie. Chodź pan szybko.
Bierze staruszka pod ramię i przeprowadza na bok, w stronę zagajnika, za którym zainstalowana jest ławka. To dobre miejsce, nierzucające się w oczy. Personel również rzadko chodzi alejką obok, więc Dionizy spokojnie będzie mógł puścić dymka. Lubosz podaje mu papierosa i odpala. Mężczyzna zaciąga się głośno i długo nie wypuszcza dymu z płuc.
– Panie Arku, pan to potrafi poprawić człowiekowi humor.
– Robię, co mogę.
Lubosz dochodzi do wniosku, że Marek i tak będzie na niego czekał. A być może jest to