Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima. Zbigniew Zborowski
Читать онлайн книгу.w dom! – zagrzmiał pan Henryk, prowadząc do stołowego postawnego Samuela Młynarskiego z imponującą brodą, która sięgała mu niemal do pasa, i jego niską, ale pękatą małżonkę. – Siadajcie! Zjedzcie z nami kolację! Andzia! Przynieś śliwowicy!
– A napiję się, chętnie – sapnął Młynarski, sadowiąc się na krześle, które pod jego ciężarem niepokojąco zatrzeszczało. – Okazja jest! – dodał i zerknął podejrzliwie na de Ville’a.
– Możesz pan rozmawiać przy naszym Staszku – pospieszył z wyjaśnieniami pan Henryk. – To przyjaciel domu.
– A więc… Za wiktorię żyrzyńską! – zagrzmiał Młynarski, wznosząc toast. – Pewnie już słyszeliście, jak kompania podpułkownika Heydenreicha wybiła prawie dwie setki Moskali, a do niewoli wzięła niemal trzystu! Ich dowódca, porucznik Laudański, salwował się ucieczką w podskokach. List dostałem… – dodał ze wzruszeniem. – Od syna. – Tu spojrzał na Oleńkę i powiedział: – Dam ci przeczytać.
– Ha! – Pan Henryk aż klasnął w dłonie. – Wojna już długo nie potrwa!
– Wiadomo! – zatrąbił znów niczym surmy bojowe Młynarski. – Jak tylko Heydenreich przejdzie ze swoimi do Galicji i tam wznieci powstanie przeciw Habsburgom, będzie po zaborach… Au! Czemu mnie kopiesz, kobieto?!
Spojrzał zaskoczony na żonę i zaraz się zreflektował:
– A, tak! To tajemnica wojskowa. W konfidencji Janek mi o tym napisał. Więc i wy – potoczył spojrzeniem po siedzących przy stole – zachowajcie tę wiadomość w sekrecie.
Oleńka zerknęła szybko na de Ville’a. Oby tylko teraz nie wyskoczył z tymi swoimi poglądami na temat powstania! Na szczęście Staszek milczał. A nawet zdawał się z uwagą wsłuchiwać w rewelacje przyniesione przez Samuela Młynarskiego.
Dwór w Gołubiczach na Wileńszczyźnie
Sierpień 1863 roku
Na szczęście burza tylko musnęła Gołubicze, bardziej dając się we znaki majątkowi Młynarskich, co wydatnie poprawiło humor Henrykowi Zaporewiczowi. Zboże zebrano do końca i poustawiano w mendle, do wyschnięcia, a potem bezpiecznie zwieziono do młockarni.
Dwór został udekorowany, francuski ogród (ku utrapieniu pani Heleny) zastawiony wyniesionymi z domu stołami i krzesłami, nad podjazdem rozpięto istny baldachim utkany z kłosów zboża i girland kwiatów. Żyd Mojżesz, który opodal prowadził karczmę, musiał pogodzić się z kolei, że z dworskiej gorzelni wydano cztery baryłki wódki, a z piwnicy wytoczono pięć beczek wina z ubiegłorocznego winobrania i dziesięć chmielowego piwa. Dożynki!
Pod wieczór, kiedy na niebie rozlał się krwisty amarant zachodzącego słońca, a z pobliskiego ścierniska powiało zapachem słomy, do czekających pod kolumnadą na szczycie trzech schodów państwa Zaporewiczów podeszli przodownik i przodowniczka żniw. On, wyjmując drżącą ręką zza pazuchy wymiętoloną karteczkę, odczytał wzruszonym głosem:
– Plon niesiemy, plon, w jegomości dom. Bodaj zdrowo plonowała, każda kopa sto korcy dała! – przeczytał, a potem odebrał od stojących za nim pomagierów pleciony w kształcie korony dożynkowy wieniec, związany na górze słomianymi warkoczami i udekorowany kłosami.
Pan Henryk podziękował wszystkim za poniesiony trud i zaprosił do wspólnej zabawy. Oleńka zaś pomyślała, że w zeszłym roku przodownik gadał znacznie dłużej, a do tego wieniec był ze dwa razy większy i okazalszy. Czyżby prawdziwe były pogłoski, że prosty lud nie popiera powstania i opowiada się za caratem, który – jak z niedowierzaniem szeptano po majątkach – ma znieść pańszczyznę, wzorując się na galicyjskich c.k. porządkach?
Na szczęście zaraz gruchnęła muzyka, odbito beczki, polano do szklanek, misek, a nawet dzbanków. Na drewnianym podeście zadudniły hołubce i przytupy. Przodownik poprosił do pierwszego tańca bladą i skrzywioną panią Helenę, pan Henryk z galanterią porwał przodownicę. Laura i Klara zachichotały, kiedy przed Oleńką wyrósł de Ville, strzelił obcasami i sprężyście się skłonił.
– Mogę panią prosić?
Nie odmówiła mu, oczywiście. Bo nie wypadało, bo był ich serdecznym rezydentem i… bo nie chciała. Z dziwnym dreszczem pozwoliła się nieść przystojnemu utracjuszowi po nieheblowanych deskach.
Tańczył nieźle, nawet dobrze. Radził sobie i w skocznych oberkach, i wesołych polkach. „Ciekawe, jaki by był w mazurze?” – przeszło jej przez myśl.
I akurat wtedy ktoś nad jej uchem zaklaskał. A zaraz potem usłyszała niepokojąco znajomy głos:
– Odbijam!
Nie od razu uniosła wzrok. Opanował ją dziwny bezwład, może nawet strach. Za to de Ville zareagował natychmiast płaczliwym falsetem:
– Panna Aleksandra obiecała mi kolejny taniec!
– Jak się pan jeszcze nie wybawiłeś, to idź w tany z przodownicą – odpowiedział mu żartobliwy, ale zabarwiony tłumioną pogróżką głos. – Pan dziedzic właśnie sprowadził ją z parkietu.
Spojrzała w górę. Od razu poznała Janka. I… nie poznała. Ten sam chłopak, którego żegnała w styczniu. I nie ten sam. Zmężniał, wyprostował się – to jeszcze nie dziwne. Był przecież wojakiem. Ale najbardziej zmieniło się jego spojrzenie. To nie był już wzrok marzyciela. Romantyka cytującego jej wśród jesiennych liści Mickiewicza i Słowackiego. Niebieskie oczy miały ciężar stali. Chłodne i gorące zarazem. Pewne siebie. Harde. Nic dziwnego, że de Ville szybko się wycofał. A ona patrzyła zafascynowana i rejestrowała kolejne różnice. Szorstki, wręcz szczeciniasty zarost na podbródku, gęste pszeniczne wąsy, głęboka zmarszczka przecinająca czoło. I świeża blizna na policzku.
– Poznajesz mnie? – rzekł do niej bezgłośnie.
– Poznaję… – odpowiedziała, czując, jak nie tylko inni tancerze, ale i cały świat wirują wokół nich dwojga.
* * *
Nie wiedziała, ile czasu przetańczyli. Niebo całkowicie pociemniało, rozsypując nad horyzontem nieprzeliczone diamenty gwiazd. Było ich dużo, bardzo dużo. Zdawały się wirować nad nimi w tumanach świetlistego piasku. Od lasu i rzeczki powiał chłodniejszy wiatr, który niósł woń jeżyn, grzybów, igliwia – pierwszą zapowiedź nadchodzącej jesieni. Oleńka jeszcze nigdy nie żyła chwilą bieżącą tak bardzo jak teraz. Zapomniała o de Ville’u, o wątpliwościach związanych z narzeczeństwem, o niepokoju, który wzbudzały w niej wieści ze świata. Nie zastanawiała się nad niczym. Oszołomiona otaczającym Janka zapachem skór, końskiego potu i czarnego prochu, wirowała w tańcu, jakby jutro miało nigdy nie nadejść. Wokół parkietu trzaskały pochodnie, spływając smolnymi łzami, ludzie ustępowali im miejsca, w wysokich butach panicza Młynarskiego pobrzękiwały ostrogi.
– Co? Co powiedziałeś? – Uświadomiła sobie nagle, że Janek coś mówi.
– Muszę wracać – powtórzył.
– Gdzie? – Nie zrozumiała, bo wciąż bliższe jej były gwiazdy i ta magiczna sierpniowa noc niż tocząca się wokół wojna.
– Do oddziału. A raczej tego, co z niego zostało.
– Jak to, przecież wygraliście pod Żyrzynem?!
– A pół miesiąca później, pod Fajsławicami, zebraliśmy sromotne bicie. – Mocny głos Janka zadrżał i zachrypiał, jakby postawny mężczyzna znowu przemieniał się we wrażliwego chłopca, który kiedyś nie wstydził się łez. Mówił jednak dalej: – Pułkownik Kruk prowadził nas do Galicji. Ale niespodziewanie otoczyli nas Moskale. Jakby na nas czekali! Mieli artylerię, piechotę,