Ukochany wróg. Kristen Callihan
Читать онлайн книгу.nieźle poharatany. Może wezwijmy pomoc?
– Jeszcze jedna fota. Tylko dotknij jego ramienia. Mięsień jak skała.
Robią zdjęcia, jak jestem uwięziony w samochodzie. Kurwa, ktoś mnie maca, a ja jestem wbity w samochód. Czyjaś ręka łapie mnie za ramię. Krzyczę i robię gwałtowny zamach. Uderzam w coś twardego, słyszę łoskot.
– Macon! Do diabła, co się z tobą dzieje?
To jej głos, ale już nie słodki, tylko ostry, zirytowany. Ten, którego nie zdołałem wyrzucić z głowy. To on wydobywa mnie z mgły. Po dłuższej chwili dociera do mnie, gdzie jestem. Delilah klęczy na podłodze, zbierając resztki tego, co miało być wieczorną przekąską.
– Cholera, przepraszam – mówię przerażony, że się na nią zamachnąłem.
– Co z tobą, do licha? – pyta, posapując. – Wołałam cię kilka razy, a ty siedziałeś i gapiłeś się w okno.
– Spałem. – Przesuwam ręką po twarzy mokrej od potu. – Uderzyłem cię?
– Nie, nic mi nie jest. Ale taca nie miała tyle szczęścia. – Gromi mnie wzrokiem i już szykuję się na kolejną burę, ale jej twarz łagodnieje. – Jakiś koszmar?
– Chyba tak. Jestem oszołomiony. Te środki przeciwbólowe trochę mnie ogłupiają.
Patrzy na mnie inaczej.
– Powinnam najpierw sprawdzić, czy nie śpisz. Tata mówił, że to niebezpieczne wybudzać ludzi z koszmaru.
– To nie koszmar – rzucam oschle. Pewnie dlatego, że kłamię. No cóż, nie chcę widzieć litości w jej oczach. – Ale zgadzam się, że łapanie ludzi za ramię, kiedy śpią, jest raczej słabe. – Macon, zamknij ryj. Zachowujesz się jak bydlak, dźwięczy mi w głowie. Co zrobić, przy tej kobiecie nie umiem się opanować.
Marszczy nos.
– Zaczynam myśleć, że w tyłku ci się przewróciło i że to stan permanentny.
– Znów mówimy o moim tyłku. – Silę się na uśmiech. – Dużo o nim myślisz, prawda?
Robi zdegustowaną minę.
– Za każdym razem, gdy jesteśmy blisko siebie, myślę, żeby cię w niego porządnie kopnąć.
Parskam śmiechem, czuję ból żeber.
– No, to na pewno. Czekaj, pomogę. – Odruchowo nachylam się i od razu tego żałuję. Ból jest straszny.
Słyszy, jak syczę, i widzi, jak szybko odchylam się na wózek.
– Macon, kiedy wreszcie przyznasz, że cię boli? – Wstaje, żeby mi pomóc.
Przeszywa mnie dreszcz. Na samą myśl, że mogłaby się nade mną litować, lodowacieje mi skóra.
– Nie – warczę. Mózg krzyczy, że tylko pogarszam sprawę, ale usta nie chcą się zamknąć. – Nie dotykaj mnie.
Staje jak wryta z ręką wyciągniętą w moją stronę. Ma takie szczupłe palce, krótko obcięte paznokcie, maleńkie blizny i odciski. Dłonie szefa kuchni. Teraz zaciska je w pięść.
– Mam cię nie dotykać? – powtarza głucho, ale słychać w tym ból i wściekłość. – Serio?
Czuję żar na szyi. Nie umiem jej wytłumaczyć, dlaczego nie mogę jej teraz pozwolić na jakikolwiek kontakt fizyczny.
– Nie potrzebuję pomocy.
Patrzy przez chwilę, a mnie zalewa wstyd. Nie czułem go tak dawno, że prawie się nim dławię.
To właśnie robi Delilah: obnaża mnie, wyciąga te wszystkie emocje, które chcę i muszę ukryć.
Cały czerwony próbuję się wycofać. Koła wózka z trzaskiem najeżdżają na tacę.
– Szlag!
– Zaczekaj, pozwól… – Znów wyciąga rękę, ale gwałtownie się odsuwam.
I uderzam w róg biurka bolącym bokiem.
– Psiakrew!
Delilah chce mi pomóc.
– Jedziesz w złą stronę.
– Ja…
Nagle oboje odstawiamy jakiś groteskowy taniec. Ja tłukę na oślep w przyciski na wózku i uderzam nim we wszystko, Delilah podskakuje, żebym nie rozjechał jej palców, i krzyczy, żebym nie odrzucał pomocy.
– Dam sobie radę – warczę. – Jak się odczepisz.
Jej policzki purpurowieją.
– Kręcisz się w kółko jak rozzłoszczona osa. Uspokój się.
– Nie mów mi, co… – Z biurka spada lampa, szkło rozbija się w drobny mak. – Do diabła! – krzyczę w końcu. – Zostaw mnie!
Słowa uderzają z siłą bicza, Delilah wzdryga się. Oboje zastygamy; dyszymy ciężko. Patrzę na nią przez jedną straszną sekundę. Jej rozchylone usta łapią powietrze, oczy się rozszerzają. Pojawia się w nich wściekłość, którą tak dobrze pamiętam, choć nie widziałem jej już od dziesięciu lat.
– Co się, do ciężkiej cholery, z tobą dzieje?! – wrzeszczy, podpierając się pod boki.
Stoi nade mną jak nauczyciel, gotów walnąć kazanie. Napięcie w mojej piersi nie słabnie.
– Nic, czego odrobina samotności nie mogłaby naprawić.
Prycha głośno.
– Chyba jednak nie tego potrzebujesz. Na litość boską, Macon! Zatrudniasz mnie, żeby ci pomagać w trakcie rekonwalescencji, a gdy chcę to robić, wpadasz w histerię.
Histerię? Zaciskam zęby.
– Nie szukałem cię, moja droga. To ty przyszłaś do mnie. – Wskazuję kciukiem siebie dla podkreślenia tych słów. – A częścią naszej umowy jest wykonywanie moich poleceń.
Widzę, jak bardzo stara się uspokoić. Bierze głęboki wdech, jej piersi się unoszą. Nie chcę na to patrzeć. Nie chcę jej tutaj.
– Posłuchaj – zaczyna. – Zamierzałam tylko pomóc ci wydostać się zza biurka.
Wszystko się we mnie spina – moje ciało, moja skóra, moje wnętrze. Jestem obnażony.
– A ja wyraźnie powiedziałem, że nie potrzebuję twojej pomocy.
– Wygląda na to, że jest inaczej.
– Wyjdź stąd.
Unosi brew i splata ręce pod tymi wspaniałymi cyckami.
Narastają we mnie: wściekłość, bezsilność i frustracja. Ta obrzydliwa mieszanka rusza lawą przez moje ciało i wylewa się ze mnie.
– Wynoś się! Wynoś się stąd!
Krzyk dzwoni mi w uszach, odbija się od ścian. Jest tak agresywny, że Delilah aż podskakuje, blednie. Nie mówi ani słowa więcej i wychodzi.
Patrzę na nią przerażony tym, co zrobiłem. Jeszcze nigdy do tego stopnia nie straciłem panowania nad sobą. I to z tak głupiego powodu. Przecież tylko próbowała mi pomóc. A ja ją zaatakowałem.
W głowie pojawia się wspomnienie: ojciec stoi z uniesioną pięścią nad znacznie mniejszą wersją mnie. Uwielbiał wykorzystywać swoją przewagę wzrostu i siły wobec słabszych.
Przewraca mi się w żołądku; pokój jakby się przechylał. Chyba się porzygam.
Kurwa mać.
Przejeżdżam znów po tacy, wydostaję się na korytarz.
– Delilah?
I widzę przez okno, jak odjeżdża samochodem spod domu.