Niepokorni. Vincent V. Severski

Читать онлайн книгу.

Niepokorni - Vincent V. Severski


Скачать книгу
krok, śledził każdy ruch, chciał coś wypatrzyć w ich twarzach, i choć trwało to ledwie kilkanaście sekund, to wydawało mu się, że Sara i Konrad stoją w miejscu.

      – Cześć, Marcinku! – powiedziała Sara, a Konrad klepnął go w ramię, ale Marcin wciąż był jakby nieobecny.

      – Is anybody home? – Konrad klepnął go jeszcze raz, mocniej, i uśmiechnął się.

      – Szefie… szefie… Co się dzieje? – wydusił z siebie w końcu Marcin.

      – Zbierz dzisiaj wszystkich na dwudziestą w naszym miejscu…

      – Wszyscy czekamy… od kilku dni… Szefie?! Co się dzieje… co my tu przeżywamy… jaki tam Iran, to zwykłe śmiechy… Ten palant pudrowany Belik… tak, tak. – Marcin wyraźnie się ożywił i spojrzał wymownie na Władzia, który tego słuchał. – Idź i mu powiedz, że go tak nazwałem, i pozdrów Marychę… – zwinął dłoń i cmoknął w nią – i w kichę!

      – Daj spokój – włączyła się Sara i pociągnęła mocno z e-papierosa, po czym wypuściła gęstą chmurę o zapachu cynamonu. – Zrób, co ci powiedzieliśmy, a wieczorem pogadamy. – Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów i dodała z przekąsem: – Wszystko jest w porządku, rozchmurz się i doprowadź do porządku, bo wyglądasz jak ostatnia wywłoka, a nie oficer wywiadu.

      – A czy ja jeszcze jestem oficerem wywiadu?

      Była odwilż. Nietypowa jak na zimę w Moskwie. Plus sześć stopni i ciepły wiatr znad Morza Kaspijskiego, wzmocniony potężnym wyżem z Bliskiego Wschodu. Ulice zamieniły się w rwące potoki i rzeka Moskwa nabrała wody. Było tak już od tygodnia i wszyscy się bali, że wkrótce przez miasto przejedzie syberyjska Królowa Śniegu i zabierze ze sobą Kaja. Przygotowywali się na ten dzień, gromadząc zapasy żywności, wódkę, słoninę, sól i łomy do kruszenia lodu, ale paniki nie było.

      Padał ciężki zimowy deszcz, a to rzadkość o tej porze roku w Moskwie, więc Jagan nie mógł nie skorzystać z takiej okazji, bo niczego tak nie lubił jak właśnie deszczu.

      Od trzech dni siedział na balkonie swojego mieszkania na jedenastym piętrze w dzielnicy Lublino. W nieprzemakalnym płaszczu specnazu, goglach i wojskowej wełnianej czapce ukrytej pod kapturem. Włożył nowe impregnowane botki szturmowe, a na dłonie naciągnął czarne rękawice narciarskie, bo wojskowych nie miał. Woda spływała po nim gęstymi strumieniami, ale ciało pod odzieniem było suche i ciepłe.

      Przygotował sobie racje żywnościowe, trzy flaszki kozackiej wódki, a za pasek wcisnął złotą tetetkę i nóż Kizlyar. Pod płaszczem zawiesił na szyi lornetkę.

      Trochę spał, trochę czuwał, trochę myślał, chwilami wspominał, sporo śpiewał.

      Na gorie stajał Szamil.

      On Bogu moliłsia,

      Za swobodu, za narod,

      Nizko pokłoniłsia.

      Ojsia, ty ojsia,

      Ty mienia nie bojsia,

      Ja tiebia nie tronu,

      Ty nie biespokojsia.

      Ojsia, ty ojsia,

      Ty mienia nie bojsia,

      Ja tiebia nie tronu,

      Ty nie biespokojsia.

      Racjonował żywność i wódkę. Wszystko było dokładnie zaplanowane, tak jak porwanie Muhamedowa czy akcja w aule Tarhan, o robocie w Szwecji nie pamiętał. Tak już miał, że nie pamiętał porażek, bo uczył się tylko na sukcesach, które wciąż powiększał. Dzięki takiemu podejściu wychodził żywy z każdej, nawet beznadziejnej sytuacji.

      Tak było w dzień.

      W nocy za pomocą lornetki kontrolował mieszkańców piętnastopiętrowego bloku naprzeciwko i robił notatki, chociaż i tak wszystko zapamiętywał. Właściwie czuł się wspaniale, bo choć misja, jaką sobie wyznaczył, dostarczyła mu sporo informacji o naruszaniu prawa i dobrych obyczajów przez licznych mieszkańców tego bloku, to jednak dostrzegł też przypadki godne pochwały i naśladowania. Niektóre o głębokim przesłaniu patriotycznym, co potwierdził nawet smok.

      – Trzeba koniecznie zrobić coś z tym zakalcem w naszym zdrowym rosyjskim chlebie. W chlebie zaklęta jest dusza naszego narodu, siła, mądrość, wielkość… – Przerwał na moment, bo skończyły mu się słowa, więc odgryzł kawałek czarnego suchara, który sam przygotował, a gdy schrupał kęs i pociągnął łyk wódki, dodał na głos: – Ten… Jezus Chrystus przecież jadł chleb… Ziemia, woda i chleb to ciało Rosji… Niech tylko przestanie padać.

      Wyjął kartkę, na której miał długą listę z numerami mieszkań, krótkim opisem przestępstwa przeciwko ojczyźnie i rodzajem kary, jaką wyznaczył. Kilka pozycji zaznaczonych było na czerwono.

      – Najgorsza bladź to szczacze i rzygacze… – Tak określał obywateli wymiotujących z balkonu albo oddających mocz przez okno. – No bo czy można bardziej obrazić ziemię, Matuszkę Rossiję, niż waląc na nią z dziesiątego piętra swoje odchody? Przecież mają w domu kibel… a muszą, bladź, na ziemię! Co za ludzie! – Z niesmakiem, a może niedowierzaniem, pokręcił głową. Miał wyjątkowy stosunek do rosyjskiej ziemi.

      – Andriusza! Na litość boską… – Usłyszał podniesiony głos Gali. – Co ty wyprawiasz? – Obejrzał się i przez gogle zobaczył ją stojącą w drzwiach balkonowych, z miną wyrażającą coś między wściekłością a rozpaczą. – Dzwonię od trzech dni…

      – Jak weszłaś?

      – Jak to jak? Przecież mam klucze. – Wyciągnęła dłoń, żeby mu pokazać. – Co z tobą, na Boga? Gdzie masz telefon? Dlaczego nie odbierasz? Od wczoraj włącza się tylko sekretarka. Myślałam, że coś ci się stało…

      – Hmmmrrrrr… – Jagan zamruczał jak niedźwiedź i strzelił śliną przez zęby. – Nie miałem wolnej ręki, żeby odebrać.

      Już któryś raz się zdarzyło, że zawiodła go czujność i dał się zaskoczyć. Dla zwykłego żołnierza specnazu to jakby ktoś napluł mu w talerz, ale dla Jagana to było o wiele gorsze. Wstyd i hańba.

      Na domiar złego zapomniał telefonu, a przecież od kilku tygodni nie robi nic innego, tylko czeka na wezwanie od kapitana Rudolfa Doronina. Wyjdzie na to, że wziął zaliczkę od Krugłowa za głowę Popowskiego i zwiał z kasą jak zwykły wor z Taganki. A przecież dla kogoś takiego jak on nie pieniądze są ważne, tylko umiłowanie ojczyzny i wierność zasadom. Wszyscy przecież o tym wiedzą.

      Zawstydził się i zdziwił jednocześnie, bo jeszcze nigdy się tak nie czuł, a to było osobliwe doznanie, aż wstrząsnął nim dreszcz i smok spiął się boleśnie.

      Splunął jeszcze dwa razy, spojrzał na Galę, która wciąż stała w drzwiach, i pomyślał, że gogle były jak znalazł, bo nie mógłby jej teraz spojrzeć w oczy. Nie ze wstydu oczywiście, tylko ze złości.

      A swoją drogą dlaczego nie ostrzegłeś mnie, że ktoś się zbliża? – zapytał smoka w myślach, jakby chciał przerzucić na niego odpowiedzialność. To jak mam teraz walczyć z wrogiem ojczyzny, kiedy nie czuję zbliżającego się niebezpieczeństwa, a ty mi jeszcze złośliwie nie pomagasz? – zadumał się przez moment, patrząc na Galę. No… ale przecież Galuszka to nie wróg… z taką tandetną żyrafą i jajkiem na plecach co ona może przy takim smoku jak ty… – próbował sobie wytłumaczyć. Nie trzeba było Aminy, tej diablicy kaukaskiej, puszczać wolno, tylko ubić ją zgodnie z porządkiem rzeczy. A teraz wszystko mi się pomieszało. Uff… Wypuścił powietrze nosem i ustami, podnosząc się z krzesełka, i po raz drugi


Скачать книгу