Włócznia. Louis de Wohl

Читать онлайн книгу.

Włócznia - Louis de  Wohl


Скачать книгу
został wyprowadzony z areny przez oficerów dwudziestego pierwszego legionu, którzy przeskoczyli przez balustradę. Klepali go po ramieniu, po plecach. Ludzie, których nigdy wcześniej nie widział, ściskali mu dłonie. Potem zjawiła się znajoma postać, trybun Celiusz, którego widział kilka razy w domu senatora Watyniusza – i w domu Balbusa.

      – Świetna robota – rzekł z uśmiechem Celiusz. – Zróbcie miejsce, przyjaciele. Jestem tu urzędowo, muszę z nim porozmawiać. Nie, oczywiście, że go nie aresztuję – nie bądźcie śmieszni. Czy pozwolicie mi teraz z nim porozmawiać? Tak lepiej. – Gdy znaleźli się poza zasięgiem ich słuchu, powiedział: – Posłuchaj. Dobrze się spisałeś. Armia chce cię przyjąć. Zgodzisz się?

      Kasjusz ze znużeniem przesunął dłonią po czole. Armia…

      – Ja na twoim miejscu bym to zrobił – rzekł szorstko Celiusz. – W rzeczy samej, to praktycznie jedyne, co możesz zrobić. Rzym nie jest dla ciebie zbyt zdrowy, prawda? Nowy prokurator Judei wypływa wkrótce na swoją prowincję, chce cię ze sobą zabrać. Jako członka swojej osobistej eskorty. Wiesz, co to oznacza. Od razu zostaniesz oficerem. Zamorska służba to właśnie to, czego ci trzeba. Zgoda?

      Kariera w armii mimo wszystko. Zamorska służba. Bakulus umarł. Ale Spurio nie i Balbus nie… i Sejan nie.

      Będzie musiał im pozwolić jeszcze trochę pożyć, pomyślał chłodno, zanim zdobędzie wystarczającą rangę i władzę, by stanąć na innej arenie z nimi.

      W milczeniu skinął głową.

      – Dobrze. – Celiusz skrywał uczucie ulgi. – Chodź ze mną. Najpierw coś zjemy w moim domu. Potem pójdziemy do portu. Galera jest gotowa. Prokurator wypływa jutro rano.

      Oficerowie dwudziestego pierwszego legionu znów do nich podeszli.

      – Skończyłeś, trybunie?

      – Wszyscy ze mną pójdziecie – rzekł jowialnie Celiusz. – Opróżnimy parę amfor massyckiego wina, które mam w domu, a potem odprowadzimy młodego bohatera. Wraca do armii.

      Wino trybuna uratowało sytuację. Bez niego byłaby nie do wytrzymania. Nie do wytrzymania radosna, nie do wytrzymania serdeczna.

      Wszyscy starali się zachowywać, jak gdyby nic się nie stało od powrotu znad granicy – nic oprócz wielkiego i chwalebnego zwycięstwa nad Bakulusem.

      Ich twarze były znajome i obudziły wspomnienia: mężczyzna z dużymi ustami to Minucjusz, z którym dzielił racje na patrolu na wschód od Renu w dniu, w którym obaj myśleli, że nie powrócą stamtąd żywi; chudzielec z blizną na podbródku to Antoniusz Dolabella. I jeszcze Decjusz, Postum i Marek Kurio, najlepszy jeździec w legionie, i wielu innych. Ale oni byli dziećmi, beztroskimi szczeniakami, które niczego nie zaznały. Nie nacięto im uszu. Nie biczowano. Nie pozbawiono honoru, pozycji i majątku. I nade wszystko, nadal mogli wierzyć w szlachetność ofiary i ludzką przyzwoitość.

      Tymczasem udawali, że on wciąż należy do nich, do dwudziestego pierwszego, i przyczynił się do ich chwały. Ale gdy młody Decjusz zapytał, czemu nie wróci do ich legionu, szybko zmienili temat.

      Kasjusz z naciętym uchem musiał zaczynać od nowa. Jego powrót byłby zbyt niezręczny dla oficerów, nie mówiąc już o samych żołnierzach.

      Kasjusz z naciętym uchem mógł zrobić tylko jedno: upić się. I to właśnie zrobił.

      Budził się dwa razy. Za pierwszym razem stwierdził, że siedzi w powozie obok trybuna, sztywno wyprostowany i całkowicie trzeźwy.

      – Dokąd jedziemy?

      – Do portu. Do Ostii.

      – Tak… tak myślałem. – Znowu zasnął.

      Gdy obudził się po raz drugi, był już ranek. Leżał na twardej pryczy i ktoś nim potrząsał. Dyżurny oficer.

      – Eskorta zbiera się na rufie za pół godziny. Prokurator przyjdzie na pokład.

      Z pół tuzina prycz wyjrzały nieogolone twarze. Padło sporo przekleństw, a powietrze było wilgotne i stęchłe.

      Znowu armia. Bywało gorzej. Niewiele rzeczy było lepszych.

      Wstał, ogolił się. Ktoś dał mu tunikę, sandały, zbroję. Nie tę, którą nosił wczoraj. Gdzie był wczoraj?

      Oficer zajrzał, krzyknął: „Tylko miecze!” – i znikł. Nie musieli zatem brać tarcz i włóczni.

      Tu chyba nikt nie wiedział, co wydarzyło się wczoraj w cyrku. Tak było lepiej. Wiedział, że nie chce oglądać już cyrku do końca swoich dni.

      Sygnał rogu. Wyszli gromadą, wąskim przejściem i w górę po jeszcze węższych schodach. Pokład rufowy.

      Ranek był piękny. Grupy ludzi pracowały na nabrzeżach. Zobaczył kilku nowych galerników i biremę nowego typu, o lekko skośnej linii. Morze w oddali usiane było drobnymi łódkami, łodziami rybackimi – niektóre żagle lśniły złotem w porannym słońcu. Było jeszcze chłodno.

      Trybun pojawił się z grupą oficerów. Wszyscy mieli na sobie niebieskawe zbroje, jakie produkowano teraz w warsztatach w Galii i Hiszpanii. Niebieskawe zbroje, rdzawe tuniki i pofarbowane na ten sam kolor pęki końskiego włosia na hełmach. Nic błyszczącego, nic paradnego – to była służba polowa, prawdziwa.

      Olbrzymi setnik ryknął komendę. Żołnierze utworzyli szereg, stając na baczność. Coś działo się na brzegu i ludzie temu się przyglądali, powóz, następny, trzeci, czwarty i piąty. Stanęły, a niewolnicy pomogli dostojnikom wysiąść.

      On tam był, wysoki mężczyzna, szpakowaty, z lekko wydatnym brzuchem, wyrazistym podbródkiem, w pełnym mundurze generała, bez błękitu i rdzawej czerwieni. Nowy prokurator. Kim on był?

      Kasjusz poprzedniego dnia był tak pijany, że nawet nie zapytał, kim jest jego nowy dowódca. Zapytał teraz, kącikiem ust – to potrafił każdy legionista.

      Żołnierz obok niego starał się nie okazać zdziwienia.

      – Nie wiesz? Poncjusz Piłat. Właśnie się ożenił. To jego miesiąc miodowy. Żona jedzie razem z nim. Tam jest. Jaka piękna.

      Kasjusz wpatrywał się w Klaudię. Nie wierzył własnym oczom.

      Żona… miesiąc miodowy… Poncjusz Piłat… żona…

      To był jakiś żart, upiorny, nieprzyzwoity, koszmarny żart. Kilka minut temu, gdy zobaczył morze o poranku i złote żagle rybackich łodzi, naprawdę uwierzył, że ucieka do nowego życia. Teraz wiedział, że nie ma ucieczki. Gdziekolwiek pójdzie, podąży za nim przeszłość.

      Wchodzili na pokład, Klaudia, Piłat, pół tuzina kobiet i grupa oficerów.

      Zabrzmiał róg. Uroczyste powitanie. Trybun przedstawił siebie i innych starszych oficerów, kapitana statku i flamena, kapłana. Oczywiście, złożą ofiarę Neptunowi, kiedy podniosą kotwicę.

      Klaudia. Klaudilla.

      Flamen zaczął odprawiać ofiarę na małym, przenośnym ołtarzu na śródokręciu, zawodząc inwokację, adorację, błaganie i dziękczynienie.

      Patrzyła, chłodna i nieskazitelna, doskonała i pogodna.

      Dobrze się sprzedałaś, prawda, Klaudillo?

      Rozglądała się teraz; patrzyła wprost na niego. Widział jej oczy – głębokie, nieco skośne w kącikach – lekko rozszerzone.

      Uśmiechnęła się blado. A zatem wiedziała. Dla niej nie była to niespodzianka.

      Odwzajemnił jej spojrzenie z lodowatą pogardą.

      Trybun ryknął komendę. Grupa się rozdzieliła. Klaudia odeszła ze swoimi damami. Prokurator odszedł z oficerami.

      Chrapliwy głos


Скачать книгу