Rozniecić ogień. Louis de Wohl
Читать онлайн книгу.mage target="_blank" rel="nofollow" href="#fb3_img_img_4fa29f15-c4cc-5416-b826-7e0f0751c0a6.jpg" alt="okladka_rozniecic_ogien_front.jpg"/>
Louis de Wohl
ROZNIECIĆ OGIEŃ
Sandomierz 2014
Tytuł oryginału:
Set All Afire
Tłumaczył:
Piotr Budkiewicz
Projekt i grafika na okładce:
Dark Crayon & Grzegorz Krysiński
Opracowanie komputerowe:
Damian Karaś
Korekta:
Magdalena Broniarek
Copyright © 1953 by Louis de Wohl. All rights reserved
Copyright © 2014 for Polish edition by Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu
ISBN 978-83-257-0732-3
Sandomierz 2014
Nie zdarzyło się, by ktoś kwestionował trafność nazwy ulicy Psów w Paryżu. Studenci kolegium Montaigu utrzymywali, że odnosi się ona do studentów Sainte Barbe. Studenci kolegium Sainte Barbe to samo mówili o kolegach z Montaigu. Wedle opinii szacownych paryskich mieszczan, określenie dotyczyło studentów obu uczelni. Rzadko widywano tam prawdziwe psy. Była to jedyna ulica, na której nie miały szansy znaleźć nic nadającego się do zjedzenia. Jeśli jednak na coś natrafiły, z pewnością zostało to wyrzucone przez kogoś ze studenckiej braci Sainte Barbe. Ci z Montaigu nic nie wyrzucali – zjadali wszystko do ostatniej okruszyny. Montaigu był jednym z najbiedniejszych kolegiów, Saint Barbe należał do stosunkowo najbogatszych i najbardziej postępowych.
Przy suchej, słonecznej pogodzie ulica Psów była brudna.
Podczas deszczu z trudem dawało się ją pokonać.
Ciemnowłosy, młody mężczyzna w oknie sklepiku w Sainte Barbe zachichotał.
– Ej, Pierre – zaczepił kolegę. – Widziałeś kiedyś osła, który chodziłby do szkoły?
Pierre Favre, dwudziestodwulatek o obliczu marzyciela, nie przerwał pisania. Na jego ustach pojawił się uśmiech. Pierre nie miał pojęcia, że ten uśmiech podbija serce każdego, kto go widzi.
– Gdybym zapomniał o miłosierdziu, powiedziałbym, że widziałem wielu – odparł.
– Osioł – oświadczył młody człowiek przy oknie. – Chodzi mi o prawdziwe zwierzę. Czworonożne. Ogoniaste. Chodź, sam zobacz.
Favre posłusznie wstał. Nie odkładając pióra, podszedł do przyjaciela przy oknie.
– Z osłem idzie żebrak – zauważył.
– Ale musi być z niego dureń, skoro przyszedł tutaj na łowy. Jakby nie było innych miejsc.
– Och, sam nie wiem – zamyślił się Favre. – Jego osioł ugina się pod ciężarem książek. Może to wędrowny bukinista.
– Źle trafił! Biedny staruszek.
– Wiesz, Franciszku, coś ci powiem – oznajmił Favre. – Zauważyłem, że zawsze nazywasz staruszkami ludzi, którzy są mniej więcej szesnaście lat starsi od nas. Ten człowiek ma trzydzieści kilka lat.
– Niemożliwe. Przecież łysieje, prawda? Gdyby się odwrócił, zobaczylibyśmy jego twarz. Patrz, właśnie skończył rozmawiać z odźwiernym. Nic nie sprzedał.
– Utyka.
Franciszek odwrócił się od okna.
– Szkoda – mruknął ze złością.
– Racja, biedak zasłużył na coś...
– Nie w tym rzecz, Pierre. Ten człowiek to Bask.
– Co z tego?
– Ma twarz i dłonie osoby z dobrej rodziny. Nie musi chodzić po prośbie. To nonsens. Szkoda, że nie znam jego nazwiska. Napisałbym list do jego krewnych.
– Zrobiłbyś to? – spytał rozpromieniony mały Pierre Favre. – Pewnie byś zaczął i nigdy nie skończył. Od dwóch lat mieszkamy w tym samym pokoju, a chyba ani razu nie widziałem, żebyś napisał choć jeden list.
– Mylisz się. Piszę zawsze, gdy potrzebuję pieniędzy, czyli trzy razy w roku.
– O ile wiem, twój słynny list do króla nadal leży na biurku, a przecież zacząłeś pisać wiele miesięcy temu.
– Lepiej władasz piórem niż ja, drogi Pierre. Ten list jest ogromnie trudny do napisania. Na mą duszę, Pierre, nie masz pojęcia, jakie to skomplikowane przedsięwzięcie! Moja rodzina chce, bym został kanonikiem w Pampelunie. Kapituła nie wybierze mnie jednak, chyba że dowiodę swojego szlachectwa.
– Przecież jesteś szlachetnie urodzony, prawda?
– Jestem, lecz w dzisiejszych czasach każdy może to o sobie powiedzieć...
– Ja nie. – Pierre się uśmiechnął. – Tylko raz w życiu sprawowałem władzę, kiedy powierzono mi stado owiec. Pasanie owiec to dobre zajęcie, Franciszku. Te zwierzęta są łagodne i można przy nich poświęcać sporo czasu na rozmyślania. Niegdyś płakałem, tak bardzo pragnąłem się kształcić. Teraz, gdy zdobywam wiedzę, czuję, że nie powinienem był opuszczać owiec.
– Przyjdzie dzień, gdy staniesz się dobrym księdzem – ocenił Franciszek. – Wtedy zaopiekujesz się dużym stadem dwunożnych owieczek. Wątpię jednak, czy odkryjesz w nich podobną łagodność. Widzisz, ja też mam doświadczenie w pracy przy owcach. Pomagałem ojcu i braciom w zaganianiu stad, kiedy ich właściciele usiłowali przemycać je przez naszą posiadłość bez płacenia należności.
– Myślałem, że przywilejem króla...
– W tym rzecz, nie rozumiesz? Dokładnie pół wieku temu mój ojciec uzyskał królewski patent, dla siebie i spadkobierców. Zgodnie z jego literą, miał prawo sprawować cywilną władzę sądowniczą nad Ydocin w dolinie Ybargoiti. Mógł orzekać w sprawach o zabójstwa, półzabójstwa, obrzucanie kalumniami, nieprzestrzeganie praw obywatelskich. Ponadto mógł mianować burmistrzów, sędziów, pracowników sądu i innych urzędników.
– Ho, ho – westchnął Pierre, wyraźnie pod wrażeniem. – Cóż to takiego półzabójstwa, do diaska?
– Grzywny – wyjaśnił Franciszek zwięźle. – Zasądzane rodzinom morderców, oszczerców i im podobnych. Zresztą, ja ścigałem owce, ty je pasłeś.
– Skoro twój ojciec dysponował takim patentem, to czemu się martwisz?
– Och, to drobiazg. Kapituła Pampeluny nie zaakceptuje mnie tylko dlatego, że potrafię okazać jakiś dokument. Trzeba być hidalgiem, Pierre, człowiekiem z czwórką szlachetnie urodzonych dziadków. Co prawda, spełniam także ten warunek, ale musi on uzyskać potwierdzenie Jego Wysokości.
– Łatwiej być prostym człowiekiem – podsumował Pierre Favre. – Skoro to dla ciebie tak ważne, to czemu nie dokończysz listu?
– Powiedziałem już, że to nie takie proste. Zresztą, tak między nami, nie wiem, czy pragnę zostać członkiem kapituły. Są inne opcje: życie gdzie indziej może być przyjemniejsze. Jeszcze nie potrafię tego ocenić. Mam dużo czasu...
– Na grę w irlandzki handball. – Pierre Favre uśmiechnął się ponownie.
–