Koniak i Daktyle. Marek Majewski
Читать онлайн книгу.to byłem dla niej nikim, nie miałem nawet własnego mieszkania, a co dopiero mówić o samochodzie. Potem, gdy dowiedziała się, że jadę do Stanów, znowu chciała nawiązać kontakt, aby zabezpieczyć sobie tyły. Przypuszczała, że tam zostanę i kombinowała, aby załapać się na tę Amerykę, ale ja już spuściłem ją razem z wodą. Zdenerwowała mnie tą miłosną idyllą z tym prywaciarzem i jego kasą. W kilka dni przed wyjazdem znowu zadzwoniła do mnie.
– No cóż – powiedziałem jej przez telefon, gdy chciała się ze mną umówić – ty masz wesołe życie tutaj, ja będę miał weselsze tam, w San Francisco.
– To napisz chociaż kartkę – odparła proszącym głosem.
– Może napiszę – powiedziałem obiecująco.
– Bo tak naprawdę to ja cię zawsze kochałam – dodała desperacko.
– Niedługo się zobaczymy, jak przyjadę. Bo chyba nie sądzisz, że tam zostanę na stałe? – skłamałem jej w żywe oczy.
– Na razie! – rzuciłem sucho do słuchawki, kończąc rozmowę.
Ale była z niej zdrowa laska i jak szliśmy ulicą, to faceci się za nią oglądali. Studiowała na ASP i pracowała w „Corze” jako modelka.
Z tych warszawskich wspomnień wyrwała mnie krzątanina wujka w kuchni. Widać już wstał i zaczął szykować jakieś śniadanie.
– No cóż – pomyślałem, ubierając się – przeszło, nie wróci i jakoś się zapomni. Mało to ryb w wodzie. Lepiej pomyśleć, jak się zahaczyć tutaj w Stanach. Mojemu krewnemu nie zdradzałem jeszcze, że zamierzam zostać. Postanowiłem poczekać na dogodny moment, aby teraz nie denerwować go niepotrzebnie.
Gdy tak rozmyślałem, wujek wszedł do pokoju.
– No, jak się tam spało, Andrzejku? – zapytał, stojąc w otwartych drzwiach sypialni.
– Fantastycznie. Nie mogę uwierzyć, że jestem już tutaj, w tej egzotycznej Kalifornii, którą znałem tylko z amerykańskich filmów.
– A jak się podoba nasza pogoda?
– Coś niesamowitego. Przecież to praktycznie koniec jesieni, a słońce zdrowo jeszcze grzeje – odparłem zdziwiony.
– Taki jest nasz koniec lata. Pory roku tutaj są zupełnie inne i prawdziwe lato zaczyna się trochę później.
– To co? Zrobię jakieś śniadanie i ruszymy do miasta. Mam jeszcze kilka dni wolnego, więc trzeba to wykorzystać – dodał wesoło.
Przeszliśmy do kuchni, gdzie wujek poczęstował mnie doskonałym sokiem pomarańczowym. Gdy powiedziałem, że pomarańcze są w Polsce tylko na Boże Narodzenie, roześmiał się.
– U nas są tańsze od kartofli i jutro kupię ci całą skrzynkę. W Kalifornii rosną wszystkie owoce cytrusowe, włączając w to figi i daktyle. – Rozprawiając jeszcze o klimacie, przyrządził fantastyczną jajecznicę na boczku. Zjedliśmy ją ze smakiem i ruszyliśmy w drogę.
Autostrada wyglądało imponująco, miała cztery pasy i pędziło nią dużo ładnych, nowych samochodów. Wujek od czasów odwiedzin w kraju zmienił wóz. Jechaliśmy teraz jasnobeżowym Fordem, który lśnił nowością. W Polsce opowiadał, że w Stanach ma firmę sprzedającą używane auta. Tam robiło to duże wrażenie, tutaj jak się potem przekonałem, był to cienki interes.
Dojeżdżając do miasta, zobaczyłem je teraz z niższej perspektywy. Śródmieście, przez które prowadziła autostrada, wyrastało w górę budynkami przynajmniej na trzydzieści pięter. Domy były z różnych epok architektonicznych, a między nimi strzelały w niebo supernowoczesne biurowce ze szkła i stali. Oglądałem to jak urzeczony, bo poza Mariotem nic innego nie widziałem. Nie zauważyłem nawet, jak autostrada się skończyła i po chwili jechaliśmy już w wąwozie wieżowców, które dopiero co podziwiałem z dystansu. Poczułem się jak na Manhattanie w Nowym Jorku. Jednak było tu znacznie czyściej na chodnikach, a sklepy świeciły wypieszczonym, wielkomiejskim połyskiem. Elegancko ubrani przechodnie gorączkowo spieszyli gdzieś w interesach.
– To jest Montgomery Street, ulica wielkiego biznesu – powiedział wujek. – A to jest Bank of America, największy bank w Stanach, jak też budynek w mieście – wskazał na supernowoczesny, bardzo wysoki biurowiec z czarnego marmuru. – Czterdzieści dwa piętra – dodał.
– Jest tak zbudowany, aby wytrzymał trzęsienia ziemi, które czasem nas nachodzą.
Po tym komentarzu skręciliśmy w bok, wjeżdżając na jeden z miejskich parkingów. Pierwszy raz zobaczyłem piętrowy garaż, co w śródmieściu miało duży sens. Zaparkowaliśmy na samej górze i winda zwiozła nas w dół, gdzie znowu znaleźliśmy się w wąwozie wieżowców. Pieszo dotarliśmy do ulicy Powell, gdzie był pierwszy przystanek antycznego tramwaju na linie. Na rondzie, mimo wczesnej pory, stała już spora kolejka turystów.
Przejażdżka była dużo przyjemniejsza niż mogłem to sobie wyobrazić. Niektóre górki okazały się tak strome, że podczas zjazdu zapierało dech w piersiach – dlatego tramwaj był na linie. Kupa ludzi wisiała z boku na stopniach i żaden policjant na to nie reagował. Niechby spróbowali taki numer u nas w Warszawie – pomyślałem w żartach.
Po pokonaniu kilku stromych ulic i zakrętów dojechaliśmy nad sam brzeg zatoki do Fisherman’s Wharf. Mieścił się tu mały port rybacki, a przy końcowym przystanku stał duży budynek z czerwonej cegły. Kiedyś zajmowała go fabryka czekolady, a teraz przerobiono go na kompleks turystyczny. Wewnątrz znajdowały się liczne restauracje i sklepy z pamiątkami. W środku, na dziedzińcu panował gwar i tłok. Uliczni grajkowie i mimowie zabawiali międzynarodowy tłum turystów, a w rogu grała grupa dyksilandowa. Po zwiedzeniu tego ceglanego molu, ruszyliśmy spacerkiem w kierunku North Beach, gdzie wujek kupił smaczne kanapki i colę. Wtedy, przy pobliskim skwerze, pierwszy raz zobaczyłem hippisów. Siedzieli w małej grupie na trawie, wyróżniając się długimi włosami i kolorowymi strojami. Potem wujek zaciągnął mnie na wymarły o tej porze Broadway, gdzie mieściło się centrum rozrywki z lokalami striptizowymi i novelty shops dla dorosłych. Znalazłem tu klub jazzowy The Matador, o którym z dumą wspominał redaktor „Jazzu” z Warszawy, wizytujacy San Francisco. Po drugiej stronie ulicy zaczynało się Chinatown, które po Hongkongu było największym skupiskiem Chińczyków w Stanach, coś jak dla Polaków Chicago.
Tutaj dopiero panował ścisk jak na bazarze. Jaskrawo pomalowane sklepy i restauracje krzyczały dużymi literami chińsko-angielskich napisów. Znalazłem tu nieznaną mi jeszcze egzotykę. Wśród kakofonii jaskrawych kolorów dominowały czarne, czerwone i żółte barwy. Kręciło się tu mnóstwo ludzi w typowo chińskich strojach, porozumiewając się dziwnie brzmiącym językiem. W małych sklepikach było dosłownie wszystko. Od prostych pamiątek, przez biżuterię, meble i tanią porcelanę, aż po pornograficzne karty do gry drukowane gdzieś w Hongkongu. Przecinając tę kolorową i egzotyczną dzielnicę, dotarliśmy do centrum miasta, gdzie parkowaliśmy nasz samochód.
Z górnego piętra parkingu spojrzałem na perspektywę jednej z ulic. W oddali rysował się drugi most prowadzący do Berkeley, które graniczyło z Oakland, niekoronowaną stolicą czarnego bluesa. Z tej wysokości wujek pokazał mi ruchliwą Market Street, po której jeździły trolejbusy i tramwaje. Było tam mnóstwo sklepów i kilka domów towarowych, a w dalszej perspektywie fabryka Levi Straussa produkującego słynne dżinsy. Mieliśmy tam jechać jutro na zakupy.
Potem wujek rozgadał się o słynnym moście Golden Gate, projektowanym przez polskiego inżyniera Modrzejewskiego. Tę olbrzymią stalową kładkę przerzucono przez wejście do zatoki i była cudem techniki lat trzydziestych. Myślę, że moje opisy nie zanudzą czytelnika i aby to sobie lepiej wyobrazić, odsyłam do podręcznej mapki, gdzie można przestudiować topografię tego wspaniałego miasta. San Francisco, w wielu filmach Bogarta nazywane w skrócie „Frisco”, było mniejsze od Warszawy z populacją około miliona ludzi.
W