Koniak i Daktyle. Marek Majewski
Читать онлайн книгу.z herbatą. TV dinner był zamrożony na aluminiowej tacy i podgrzewało się go błyskawicznie w piekarniku. Bardzo mi się to spodobało, gdyż eliminowało to zmywanie naczyń. Później przy drinku zaczęliśmy rozmawiać o perspektywach pracy. W Polsce dolar stał bardzo wysoko, więc chciałem zarobić trochę grosza, aby w razie czego nie wracać do kraju z pustymi rękami. Wujek zapytał mnie o prawo jazdy, gdyż potrzebował kierowcy. Handlował używanymi samochodami, sprowadzając je z pobliskich okolic. Przed wyjazdem zrobiłem międzynarodowy kurs, ale tutaj był to pic na muchy, jak zaznaczył. Wyciągnąłem z walizki ten świstek i pokazałem go krewniakowi. Wujek pooglądał cienką, kartonową książeczkę i uśmiechnął się, mówiąc:
– Nie wygląda to za dobrze, Andrzejku, a jak nas zatrzyma policja, to wyrobisz sobie kalifornijskie… OK. Na razie się nie przejmuj, pojeździmy trochę razem, abyś się skapował na znakach drogowych, co nie jest takie trudne, a potem pojedziemy do DMW i zrobisz tam test. W listach pisałeś, że znasz angielski – dodał, patrząc na mnie wyczekująco.
– Tak, znam go trochę – odpowiedziałem niepewnie. Miałem angielski na studiach, także coś tam załapałem. Później chodziłem prywatnie na konwersacje do człowieka z ogłoszenia, z którym szlifowałem amerykański akcent. Wujek uśmiechnął się znowu i zamienił ze mną kilka słów.
– Jest lepiej niż myślałem, ale masz ciężki akcent i trzeba będzie nad nim popracować. Zapiszę cię do tutejszej wieczorówki i na razie się nie przejmuj.
– Nic na tym nie stracisz, a raczej zyskasz – dodał, klepiąc mnie po plecach.
– Wyglądasz na inteligentnego i powinieneś szybko to chwycić. Szkoła jest za darmo, więc trzeba to wykorzystać.
Następnie, dolewając whisky do szklanek, zapytał znienacka – Chciałbyś tutaj zostać, no nie? – Muszę przyznać, że tym pytaniem mnie zaskoczył, tak jakby wiedział o moich sekretnych planach.
– Więc język trzeba opanować jak najszybciej – dodał, uśmiechając się porozumiewawczo.
– Nie martw się, pomogę ci, załatwimy wszystko jak trzeba. Od czego są krewni.
Po czym, widząc moje zmartwienie na twarzy, trącił moją szklankę.
– Zdrowie! Głowa do góry, jakoś to będzie… Po co martwić się na zapas!
Stwierdzeniem tym zbudował we mnie pewność, której mi brakowało. Zadowolony z obrotu sprawy wypiłem drinka duszkiem. Whisky, zwłaszcza z colą, smakowała mi bardziej niż wódka, za którą nie przepadałem. Piło się ją z lodem, wodą sodową lub colą i raczej przyjemnie rozluźniała, niż waliła obuchem w łeb, jak nasza czyściocha. Po kilku drinkach weszliśmy na luźne obroty, a wujek zaczął swoje wspomnienia z armii Andersa – jak to „czerwoni” wywieźli go do Rosji po kampanii wrześniowej itd. Potem rozprawiał o licznych przygodach w Afryce i we Włoszech. Pod Monte Cassino był ranny, ale jakoś się wylizał. Po wojnie chciał wrócić do kraju, lecz bał się ruskich. Wiedział, że przeszli przez Polskę czołgami i nie wypuszczą jej łatwo z rąk. Wybrał Amerykę, bo znał ją z filmów i książek, coś jak ja. A dlaczego San Francisco? Po prostu chciał zobaczyć, jak to naprawdę jest na tym „kowbojowie”.
Żeby było raźniej, przyjechał tu z kumplem z wojska. Od razu poszli do fabryki na taśmę, bo słabo znali język. Potem próbował różnych zawodów, kumpel pojechał do Chicago do krewnych, a on został sam w tym mieście Bogarta i gorączki złota. Szukał przez jakiś czas żony, chciał zakładać rodzinę – ale potem mu to przeszło. Amerykanki mu nie leżały, a Polek było mało. No i w ten sposób został starym kawalerem. – Nie jest tu źle – ciągnął dalej – mam swój interes i nikt nie wpieprza mi się w paradę – zakończył na luzie swój monolog.
Potem ja opowiedziałem mu trochę o Polsce i naszym „ręka rękę myje systemie”. Była to smutna opowieść, więc wujek ze współczuciem polewał whisky, aż wykończyliśmy flaszkę i nad ranem poszliśmy spać.
Tak zakończył się mój pierwszy dzień w „kowbojowie” – jak nazywał to miasto wujek.
PIERWSZE DOLARY
Po kilku miesiącach pracy u mojego krewniaka, zacząłem przyzwyczajać się do nowego życia. W wieczorówce język szedł mi dobrze i odważnie spoglądałem w przyszłość. Do San Francisco jeździłem w towarzystwie Bogdana, niedoszłego studenta AGH z Krakowa, który parę lat temu prysnął przez Jugosławię na Zachód. Był on krewniakiem znajomych wujka. Byliśmy w tym samym wieku i łączyły nas wspólne tematy. Później przez niego poznałem drugiego Polaka – Darka, nieco starszego od nas, ale bardzo równego. Był inżynierem i dostał się tutaj przez Libię. Pracował teraz w dużej architektonicznej firmie Behtla w śródmieściu.
W krótkim czasie zostałem dumnym właścicielem mojego pierwszego samochodu. Był to sześcioletni Ford Mustang, identyczny jak ten w filmie Leloucha Kobieta i mężczyzna. W Polsce za taki wóz oddałbym kilka lat życia. Wujek dał mi go na kredyt, który spłacałem miesięcznie.
Bogdan Sochecki, mój nowy kolega, był średniego wzrostu spaślakiem i jedzenie stanowiło esencję jego życia. Sposobem myślenia nie odbiegał daleko od dobrego wojaka Szwejka, zresztą pochodził z byłej Galicji, czyli Krakowa. Chodził w przesadnie szerokich dzwonach i fizjonomią przypominał Eltona Johna. Rzadkie długie włosy formował grzebieniem tak, że przez moment wydawało się, że nosi perukę. Miał jednak duże poczucie humoru, co robiło z niego fajnego kumpla. Szpanował też Fordem Thunderbirdem. Miał on elektrycznie podnoszone szyby i Bogdan w czasie jazdy z satysfakcją na twarzy otwierał je i zamykał. Razem z tym pociesznym grubasem włóczyłem się po zakazanych zakamarkach Frisco. Odwiedzaliśmy lokale striptizowe, chodziliśmy do małych podejrzanych kin porno i snuliśmy się po kolorowych sklepikach w Chinatown. Z nim oglądałem to wszystko od innej, zakazanej strony. Bogdan siedział tu już rok i znał trochę teren.
Po kilku tygodniach wygrzebałem z walizki aparat fotograficzny, który przywiozłem z Polski. W kraju zapłaciłem za niego kupę pieniędzy. Był to enerdowski pentacon – duża, ale lekka lustrzanka o formacie 6x6 cm. Okazało się, że na filmie Kodaka robił całkiem niezłe zdjęcia. Do fotografii podszedłem z prawdziwą pastą, której nie miałem jeszcze w Polsce. Robiłem dużo zdjęć czarno-białych, bo znałem już ich obróbkę. Żałowałem pieniędzy na kolorowy film, którego wywołanie w zakładzie drogo kosztowało. Po wykręceniu kilku rolek zauważyłem, że zaczyna mi coś wychodzić. Miałem wykształcenie plastyczne i potrzebowałem tylko poprawić technikę naświetlania i wywoływania.
Tymczasem praca u wujka postępowała znanym, utartym torem. Skupowaliśmy używane bryczki, głównie z ogłoszeń w gazetach lub na aukcjach i najczęściej były to wozy amerykańskie. Czego myśmy nie mieli: fordy, chevrolety, cadillaki, dogde’e, plymuthy i kupę innych marek, o których w Polsce nikt nawet nie słyszał. Wujek nie kupował nic, co miało więcej niż pięć, sześć lat.
– Starsze to tylko kłopot i złom – mawiał.
Po przywiezieniu wozu na miejsce, robiliśmy generalny przegląd techniczny i potem dawaliśmy go do malowania. Robił to lakiernik po drugiej stronie ulicy. Kiedy wystawialiśmy wóz na sprzedaż, wyglądał prawie jak nowy i można było za niego wziąć dużo więcej.
Wszystkie auta stały na placyku przed garażem, każdy z dużą ceną wypisaną białą farbą na szybie. Ja odpowiadałem za dopilnowanie malowania i wypisanie ceny. Najczęściej siedziałem przed garażem, czekając na potencjalnych klientów, z którymi szlifowałem angielski. Robota była czysta i nie przemęczałem się za bardzo.
Najciekawszy moment stanowiło targowanie ceny, czułem się wtedy jak na ciuchach w Warszawie. Wujek dawał mi kartkę ze spisem cen, które nie korespondowały z cenami na szybie, ale określały pułap, do jakiego mogłem spuścić klientowi. Całe targowanie było podchodami z dwóch stron. Klient starał się kupić wóz możliwie najtaniej, a ja starałem się trzymać jak najbliżej