Kornel Morawiecki. Autobiografia. Artur Adamski
Читать онлайн книгу.Nie spotkałem się z żadną niechęcią w stosunku do Żydów ani w latach czterdziestych, ani pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych. Wśród osób pochodzenia żydowskiego miałem wielu przyjaciół, profesorowie o takich korzeniach należeli do tych, których najbardziej ceniliśmy, szanowaliśmy i zwyczajnie lubiliśmy. Zresztą kto wtedy zwracał uwagę na takie pochodzenie? I nie dotyczyło to wcale tylko elity akademickiej czy studentów. We Wrocławiu było trochę sklepów prowadzonych przez Żydów. Pamiętam jeden przy placu Bema, inne przy ul. Ruskiej. One codziennie były pełne ludzi. Tak samo było ze spektaklami Teatru Żydowskiego działającego przy ul. Świdnickiej. Przecież ta, jakże liczna, widownia to nie byli sami Żydzi! Nikomu nie przychodziło do głowy, że można mieć jakieś opory przed pójściem do żydowskiego teatru. Były dobre przedstawienia, aktorzy dobrze grali, więc się chodziło. Pamiętam, co się wszędzie, na każdym kroku, mówiło w 1967 roku o wojnie sześciodniowej. Ze wszystkich gazet, z radia, z telewizji, z kronik filmowych wyświetlanych wtedy przed każdą projekcją filmu w kinach płynęła furia antyizraelskiej propagandy. A na przystankach, w tramwajach, autobusach, pociągach wszyscy mówili o tym, jak zwyciężyli „nasi Żydzi”. Właśnie tak się o nich mówiło: „nasi”. Ten zaimek ciągle towarzyszył rozmowom często prostych ludzi. Oni byli „nasi”, bo w większości pochodzili z Polski, a do tego walczyli z krajami kojarzonymi wtedy jako współpracujące ze Związkiem Sowieckim. Nie znam z tamtego czasu przypadków niechęci w stosunku do Żydów. Pamiętam natomiast powszechną dla nich sympatię.
Jednak antyżydowskie represje pod koniec lat sześćdziesiątych miały miejsce także we Wrocławiu. I musiały być dotkliwe, jeśli jeden z twoich przyjaciół udzielił wtedy schronienia żydowskiej rodzinie.
Mówisz o Rolandzie Winciorku, w którego domu w 1967 roku zamieszkała wraz z dziećmi kobieta żydowskiego pochodzenia. Ona faktycznie była nękana. Ale przez kogo? To SB wciąż pojawiało się w jej domu, pytając, gdzie jest jej mąż, który nie wrócił w terminie z zagranicy. Jak się później okazało, rzeczywiście był w Izraelu i walczył w wojnie sześciodniowej. U Rolanda jego żona znalazła spokojny kąt, mimo że wcale nie była jego bliską znajomą. Winciorek był po prostu człowiekiem zawsze gotowym do pomocy. W czasie okupacji pomagał Żydom, a później, w okresie stalinowskim, także innym ściganym i ukrywającym się. Miał dość duży dom i jeśli tylko ktoś zwrócił się do niego z prośbą o udzielenie schronienia, nigdy nie odmawiał. Żydowska rodzina mieszkała u Rolanda Winciorka aż do czasu, gdy umożliwiono jej wyjazd z kraju. Samego wyjazdu raczej nie odbierała jako krzywdy. Opuszczenie Polski planowała od dawna, ale tylko jeden członek rodziny dostawał paszport. Władze rzeczywiście nakłaniały wtedy wielu do emigracji. Zaczęło się od dążenia do wyeliminowania konkurentów na szczytach władzy. Potem komuniści doszli chyba do wniosku, że to dobra okazja do pozbycia się wielu przeciwników. Duża część aparatu partyjnego dostrzegła też wówczas, że pojawiła się szansa awansu poprzez odsunięcie konkurentów, w ramach akcji ogłoszonej przez Gomułkę. Stanowiska, zajmowane dotąd przez osoby związane (często w nikłym stopniu) z narodowością żydowską, z pomocą SB były przejmowane przez zwolenników kursu ówczesnego pierwszego sekretarza PZPR. A jeśli chodzi o antysemickie akcje we Wrocławiu w latach 1967–1968, to oczywiście dochodziło do nich, ale bez wątpienia wszystkie były dziełem towarzyszy partyjnych. To przecież nie społeczeństwo skonfiskowało mienie gminy żydowskiej, lecz władze, których nikt nie wybierał. I chyba nikt nie ma wątpliwości, że robotą bezpieki była próba podpalenia synagogi przy ul. Włodkowica oraz napisy na murach, nazywające polskich Żydów „piątą kolumną Izraela”. Czy ktoś miał wątpliwości co do autorstwa tych napisów? Nomenklatura PZPR ogromnie zaszkodziła wtedy Polsce, starając się uzasadnić represje przeciw studentom koniecznością zwalczania syjonizmu. Komuniści brutalnie prześladowali młodzież domagającą się wolności słowa i głosili, że rozprawiają się z „syjonizmem”. Było to cyniczne oszczerstwo, które zszargało opinię o Polsce w świecie i zubożyło nasz kraj, z którego wyjechało wtedy wielu wartościowych, często naprawdę wspaniałych, zasłużonych obywateli. Głównymi ofiarami Marca ‘68 byli jednak domagający się podstawowych wolności młodzi ludzie. Nie ulega wątpliwości, że najczęściej eksponowany w mediach obraz tamtych wydarzeń ciągle jest mocno zafałszowany. Środowiska komunistyczne, które zwalczał Gomułka, ucierpiały wtedy, ale dlaczego do dziś czyni się z nich główne ofiary? To jest nonsens. Powtórzę – antyżydowski wątek wydarzeń roku 1968 był nie istotą, lecz jedynie częścią tego, co się wtedy działo. Częścią od początku do końca organizowaną przez elity aparatu komunistycznego i przez komunistyczne służby. W stolicy mogło to miejscami wyglądać nieco inaczej, bo wśród studenckich liderów były tam dzieci partyjnej nomenklatury. We Wrocławiu, jak i w bardzo wielu innych ośrodkach, w których w marcu 1968 roku zawrzało, charakter wydarzeń pod tym względem był inny.
Jaki był w nich twój udział?
Byłem wtedy młodym pracownikiem naukowym. Wydarzenia, które przewalały się przez Wrocław, były wielkim głosem w obronie wolności słowa, ale nie tylko. To był silny protest przeciw polityce Gomułkowskiej. Panowało powszechne przekonanie, że kraj ugrzązł, zatrzymał się w rozwoju. Z roku na rok narastał marazm. Coraz powszechniejsze było przeświadczenie, że bez jakiegoś wstrząsu nic nie pójdzie w dobrym kierunku. Studenckie strajki i demonstracje budziły nadzieję. W sprzeciw wobec władz zaangażowało się na tyle liczne grono, że można było oczekiwać, iż przełoży się to na jakieś pozytywne zmiany. Skala wydarzeń była naprawdę duża. Tysiące strajkujących studentów, bardzo wiele wieców i demonstracji. Milicja była do nich słabo przygotowana. W wielu miejscach we Wrocławiu autobusami przywożono funkcjonariuszy ORMO, wyposażonych nie w gumowe pałki, ale w metrowe kawałki grubego kabla energetycznego. Ci, którzy oberwali najpierw zwykłą milicyjną pałką, a potem takim kablem, mówili, że uderzenie kablem boli bardziej. Czasem naprawdę gruchocze kości. Ciężko pobitych było bardzo wielu. W okolicach placu Grunwaldzkiego tłukli, kogo popadło. Jak się uporali z demonstrantami, obrywało się zwykłym gapiom czy przechodniom. Czasem spotykam się z jakimiś porównaniami wydarzeń roku 1968 w Polsce i na zachodzie Europy. A przecież, poza koincydencją czasową, miały one ze sobą bardzo niewiele wspólnego. W Polsce chodziło o prawdziwą wolność, której nie było. Młodzież upominała się o wartości ważne i rzeczywiste. O elementarne wolności obywatelskie. Bardzo wielu uczestników tych wydarzeń mówiło wprost, że chodzi im o wolną Polskę. O wywalczenie dla niej choć kawałka wolności więcej. Brałem wtedy udział w obradach Rady Wydziału, która dość jednoznacznie wystąpiła w obronie studentów. Wrocławskie środowisko profesorskie zachowało się w dużej części bardzo przyzwoicie. Ówczesny rektor Uniwersytetu, prof. Alfred Jahn, otwarcie poparł studentów. Zapłacił za to stanowiskiem. Ja wtedy bardzo starałem się zorganizować jakiś druk. Możliwości w tym zakresie były minimalne. W końcu stanęło na tym, że oświadczenia w sprawie postulatów studenckich powielimy metodą fotograficzną.
Czyli tekst ukazać się miał na zwykłych, robionych powiększalnikiem, odbitkach fotograficznych?
Tak. Jednak w samym Marcu ‘68 nie zdążyliśmy zrobić ich zbyt wiele. Stłumienie protestów nie oznaczało jednak złożenia broni. W środowisku studenckim szybko rozpowszechniła się informacja, że wznowienie wystąpień nastąpi przy okazji pochodu pierwszomajowego, na który szykowano odpowiednie transparenty i okrzyki. Ja rozważałem wtedy jeden z bardziej kontrowersyjnych pomysłów na kolportowanie ulotek. Pomyślałem, że nad pochodem wypuścimy balony, z których rozsypią się ulotki. Nie bardzo wiedzieliśmy, z czego te balony zrobić. Pojawił się pomysł, żeby kupić większą ilość prezerwatyw, nadmuchać je helem i po obciążeniu ulotkami wypuścić. Fotograficzne odbitki ulotek mieliśmy już gotowe, kiedy przystąpiłem do nabywania tych prezerwatyw. Okazało się, że są tylko w niektórych kioskach i sprzedają