Kornel Morawiecki. Autobiografia. Artur Adamski

Читать онлайн книгу.

Kornel Morawiecki. Autobiografia - Artur Adamski


Скачать книгу
duszpasterzem był np. ksiądz Stanisław Kluz. Młody człowiek, wtedy starszy ode mnie może o piętnaście lat, zdążył zaangażować się w Wolność i Niezawisłość i przypłacić to więzieniem. Opiekę duszpasterską nad wrocławskimi studentami powierzył mu arcybiskup Kominek. Ksiądz Kluz pożyczył mi kiedyś wydaną w Paryżu książkę Simone Weil. Nazwisko to było mi wcześniej znane przede wszystkim w związku z symetrią Weila, której autorem był zresztą brat Simone. Lektura książki była dla mnie ogromnym przeżyciem. Powiedziałem więc księdzu, że stała się ona dla mnie tak ważna, iż mu jej nie oddam. Zgodził się, ale kazał mi za nią zapłacić i podał sumę równą mojemu miesięcznemu stypendium. Byłem zaskoczony, ale on powiedział, że po prostu tyle za nią, w czasie pobytu we Francji, zapłacił. Tak wyglądały relacje naszych złotówek do walut zachodnich. Książka kosztowała mnie więc słono. Stypendium stanowiło podstawę mojego utrzymania. Myśli Simone Weil czytałem jednak wiele razy. Po jakimś czasie obszerne fragmenty tłumaczenia Czesława Miłosza znałem na pamięć. Potem spotkałem się też z tłumaczeniem Olędzkiej-Frybesowej i dostrzegłem sporo różnic w obydwu wersjach. Zapragnąłem poznać wersję oryginalną, co stanowiło dla mnie największą motywację do nauki francuskiego. Uczyłem się tego języka dwa lata, podobnie jak angielskiego. Nie wytrwałem jednak na tyle, by osiągnąć stan pozwalający na biegłe posługiwanie się oboma językami.

      Studia na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych to także indoktrynacja i np. szkolenie wojskowe.

      Indoktrynacja była w tym czasie dużo mniejsza niż kilka lat wcześniej. W szkoleniu wojskowym natomiast udało mi się w ogóle nie wziąć udziału.

      Jak to było możliwe?

      W czasie nauki w szkole średniej pojechałem na letni obóz przysposobienia obronnego. Sam byłem zaskoczony, jak bardzo spodobała mi się panująca na nim atmosfera. Nie było w tym chyba nic dziwnego. Dla piętnastolatków różnego rodzaju militaria, broń, mundury, pozorowane walki na poligonie często są pociągające. Po powrocie, kiedy z pewnego dystansu zacząłem się zastanawiać nad własnymi emocjami, sam zacząłem się ich obawiać. Bałem się, że wojsko może wyzwolić jakieś złe strony mojej natury. Pociągało mnie ono, ale silniejsze było moje przekonanie, że jest czymś głęboko sprzecznym z moimi przekonaniami religijnymi, zasadami. Nie bez znaczenia było i to, że Ludowe Wojsko Polskie nie było armią stojącą na straży niepodległości ojczyzny, ale czymś ideowo obcym. Postanowiłem więc do wojska nie iść.

      Ale przecież nie śniły się wtedy jeszcze nikomu czasy ruchu „Wolność i Pokój”! Nawet zachodni ruch „objectorów” czy odmawiających służby hipisów jeszcze nie istniał. Można było chyba, co najwyżej, „migać się od wojska”, załatwiając sobie orzeczenia komisji lekarskich…

      Coś takiego nie mieściło się w moich zasadach. Postanowiłem nie iść do wojska bez względu na konsekwencje. Obawiałem się ich, ale przekonanie o słuszności takiego wyboru było silniejsze. Pomyślałem, że „co ma być, to będzie” i że nie będę się bawił w żadne kombinacje. W razie pytań nic nie będę kręcił, tylko powiem, z czego naprawdę wynika moja decyzja.

      Oficerowie uczelnianego studium wojskowego czy komendy uzupełnień chyba nie byli podatni na taką argumentację? Zwłaszcza w tamtych czasach…

      Rzeczywiście – byli zaskoczeni. Oczywiście odwoływali się do mojego rozsądku, grozili usunięciem z uczelni, namawiali na różne sposoby. Trwał rok akademicki, dostawałem kolejne ostrzeżenia i ani razu nie byłem w uczelnianym Studium Wojskowym. Chyba trochę sprzyjało mi to, że byłem młodszy od większości studentów, naukę na uniwersytecie zaczynałem, mając 17 lat. Skoro nie osiągnąłem jeszcze wieku poborowego, to trudno było mnie straszyć, że po usunięciu z uczelni zostanę skierowany do zasadniczej służby wojskowej. W czasie kolejnych rozmów ostrzegawczych zacząłem mieć wrażenie, że moja nietypowa sprawa stanowi rzeczywisty kłopot dla oficerów.

      I w efekcie uniknąłeś służby wojskowej? Ani nie chodziłeś na zajęcia w Studium Wojskowym, ani nie wzięli cię na obowiązkowy rok do Szkoły Oficerów Rezerwy?

      Brzmi nieprawdopodobnie, ale tak właśnie było. W Studium Wojskowym nie byłem ani razu, a powołania po ukończeniu uczelni także nie otrzymałem.

      Warunkiem ukończenia tego roku studiów, na którym prowadzono szkolenie wojskowe, było uzyskanie zaliczenia i zdanie egzaminu z wojska!

      Zaliczono mi rok pomimo braku wpisu ćwiczeniowca i egzaminatora ze Studium Wojskowego. Nie wiem, czemu zawdzięczam tak szczęśliwy dla mnie bieg wydarzeń, ale tak właśnie było.

      To być może jedyny wówczas taki wypadek w kraju. Studiowałeś w latach 1958–1962. W czasach stalinowskich bez ceregieli usunęliby kogoś takiego z uczelni, a za uchylania się od wojska zamknęliby w więzieniu. W czasach późniejszych – skojarzyliby z rodzącym się młodzieżowym fermentem i z tego powodu by nie popuścili. A na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych zwyczajnie nie wiedzieli, co z takim przypadkiem zrobić. Może ktoś z decydujących o twoim losie za długo się zastanawiał nad tym dziwnym przypadkiem, a potem sam bał się konsekwencji tego, że powołania poborowego czy podchorążego nie dopilnował, doszedł więc do wniosku, że sprawę najlepiej „zamieść pod dywan”? Albo też wojsko doszło do wniosku, że lepiej pokryć milczeniem akcję jednego buntownika niż robić raban, który żadnych korzyści „ludowej ojczyźnie” nie przyniesie? Historia trochę tajemnicza, ale zarazem dowód na to, że warto wiernie stać przy swoich przekonaniach. Nigdy nie wiadomo, jakie owoce to przyniesie. Poza faktem, że nie musiałeś robić tego, czego nie chciałeś, zyskałeś sporo czasu, ponieważ po studiach musiałbyś oddać służbie rok życia, a w czasie studiów jeden dzień w każdym tygodniu przez cały rok akademicki!

      Ten zaoszczędzony czas bardzo mi się przydał. Mogłem zająć się tym, co mnie rzeczywiście interesowało, i lepiej przygotować się do późniejszej pracy zawodowej.

      1968

F 68

      Kornel Morawiecki z siostrą Zofią, Tatry, około 1970 roku

      Przez wiele lat propaganda przedstawiała Kornela Morawieckiego jako postać „ziejącą antykomunizmem”, a z opowieści o pierwszym ćwierćwieczu twojego życia niespecjalnie wyłania się obraz zdeklarowanego przeciwnika ustroju.

      Nigdy nie byłem jego zwolennikiem, nigdy też nie należałem do żadnej organizacji mającej związek z władzami, czy panującym systemem. Jeśli jednak miałbym jakoś opisać mój rodzący się światopogląd – to dość długo sprawa komunizmu czy dominacji sowieckiej nie odgrywała w nim naczelnej roli. Była dla mnie ważna, ale nie najważniejsza. Wynikało to z wielu przyczyn. Rodzice byli przeciwnikami panującego porządku, ale podkreślali, że również rzeczywistość międzywojenna daleka była od ideału. Do tego, by przyjąć jakieś wyraziste stanowisko polityczne, dojrzewałem, podążając drogą lektur filozoficznych i bliskiego związku z Kościołem. Duszpasterstwa, z którymi byłem związany najpierw w Warszawie, a potem we Wrocławiu, prowadziły wspaniałą pracę formacyjną. Do tego po 1956 roku pojawiło się sporo dobrych czasopism. Od deski do deski czytałem każdy numer „Tygodnika Powszechnego”, który pomimo cenzurowania był wtedy czymś zupełnie innym niż to, czym jest obecnie. Czytałem każdy numer „Więzi”, „Po Prostu”. Bywałem na różnych spotkaniach z redaktorami tych periodyków. Zjazdy związanej z Kościołem młodzieży akademickiej odbywały się m.in. w Bardzie Śląskim. Pamiętam dyskusje z Jerzym Turowiczem, Stefanem Kisielewskim, Józefą Hennelową. Bardzo długo zagadnieniem ważniejszym od polityki była dla mnie etyka. Zaczytywałem


Скачать книгу