Faraon wampirów. Bolesław Prus

Читать онлайн книгу.

Faraon wampirów - Bolesław Prus


Скачать книгу
Nasz pan obiecał, że jeżeli uda mi się przeprowadzić wodę do tej dolinki, zrobi mnie na niej parobkiem, odstąpi piątą część zbiorów i da wolność… Słyszycie…? Wolność mnie i trojgu dzieciom, o bogowie!

      Wzniósł ręce i znowu zwrócił się do Eunany:

      – Od dziesięciu lat, kiedy inni szli na jarmark albo na tańce, albo na świętą procesję, ja wykradałem się w ten niegościnny wąwóz. Nie chodziłem na grób matki mojej, tylkom kopał, zapomniałem o zmarłych, ażeby moim dzieciom i sobie choć na jeden dzień przed śmiercią dać wolność i ziemię…

      Chłop umilkł, spostrzegł zbliżający się orszak ministra Herhora. Po wachlarzu poznał, że musi to być ktoś wielki, a po skórze pantery, że kapłan. Pobiegł więc ku niemu, ukląkł i uderzył głową o piasek.

      – Czego chcesz, człowieku? – zapytał dostojnik.

      – On chce, ażeby nie zasypywano tego rowu – odezwał się Eunana.

      Minister wzruszył ramionami i poszedł w stronę kanału, przez który rzucono kładkę. Wówczas zrozpaczony chłop pochwycił go za nogi.

      – Precz z tym półtrupem…! – krzyknął jego dostojność, cofnąwszy się jak przed ukąszeniem żmii.

      Eunana wezwał żołnierzy. Po chwili jego dostojność, oswobodzony, dostał się na drugą stronę rowu, a żołnierze, częściowo unosząc go w powietrzu, powlekli chłopa na koniec maszerującego oddziału. Dali mu kilkadziesiąt kułaków, a zawsze zbrojni w trzciny podoficerowie odliczyli mu kilkadziesiąt kijów i porzucili go u wejścia do wąwozu.

      Zbity, pokrwawiony nędzarz chwilę posiedział na piasku, przetarł oczy i nagle, zerwawszy się, począł uciekać w stronę gościńca, jęcząc:

      – Pochłoń mnie, ziemio…! Przeklęty dzień, w którym ujrzałem światło! W płaszczu sprawiedliwości nie ma nawet skrawka dla niewolników. I sami bogowie nie spojrzą na taki twór, który ma ręce do pracy, gębę tylko do płaczu, a grzbiet do kijów… O śmierci, zetrzyj moje ciało na popiół, ażebym jeszcze i tam, na polach Ozyrysa, po raz drugi nie urodził się niewolnikiem! Zatem wyrzekam się ludzkiego życia! Wyrzekam się wiary! Teraz przyjmę los nieumarłego…

      W oczach nieszczęśnika błysnęła złowroga chytrość. Szybko upewnił się, że nikogo nie ma w pobliżu i podreptał drogą tam, gdzie, jak powiedziano mu podczas chłosty, szły żuki będące przyczyną jego nieszczęścia. Odnalazł je niebawem.

      Groza świętokradztwa, które zaraz miał popełnić, powstrzymała go na chwilę, ale czarna rozpacz przemogła wszelkie obawy. Chłop odebrał jednemu ze skarabeuszy jego kulkę, roztarł ją w drżących dłoniach, przycisnął magiczny pył do twarzy i wciągnął głęboko powietrze do płuc. Teraz należało sprawić, aby ten wdech był ostatnim. Świętokradca pospiesznie sięgnął po sznur, który miał zamotany wokół bioder…

      Tymczasem dyszący gniewem książę Ramzes wspinał się na szczyt pagórka, a za nim dreptał Tutmozis. Senura nie zadowoliła następcy tronu. Zbyt bała się, że przypadkowy powiew wiatru odchyli zasłonę w lektyce i poparzy ją światło słońca. Myślała tylko o tym, zamiast o rozkoszy, którą winna była dać swemu panu. W końcu rozzłoszczony Ramzes rozkazał jej wracać do sarkofagu, a sam opuścił lektykę swego kuzyna. Żądza następcy pozostała niezaspokojona, co dwakroć wzmogło jego gniew na postępek Herhora.

      Od wąwozu dolatywał ich zgiełk żołnierstwa i łoskot toczących się balist i katapult.

      – Patrz – zawołał Ramzes do Tutmozisa – to ma być moja ziemia, a tu moje wojsko! A jednak najwyższym dowódcą tych wojsk jest kapłan! Czy można cierpieć coś podobnego?!

      – Herhor to wielki wojownik! – szepnął wylękniony bluźnierstwem Tutmozis.

      – Jaki on tam wojownik! Cóż takiego zwojował?! Zobacz, co robią nasi sąsiedzi. Izrael zwleka ze składaniem haraczu i płaci coraz mniej. Chytry Fenicjanin co roku wycofuje po kilka okrętów z naszej floty. Przeciw Chetom musimy na wschodzie trzymać wielką armię, a w Asyrii, koło Babilonu i Niniwy, kipi ruch, który czuć w całej Mezopotamii. A u nas co? Patrz, Tutmozisie, jakiż jest ostateczny skutek rządów kapłańskich. Jeszcze mój pradziad miał sto tysięcy talentów rocznego dochodu i sto sześćdziesiąt tysięcy wojska, a mój ojciec ma ledwie pięćdziesiąt tysięcy talentów i sto dwadzieścia tysięcy wojska.

      – Skąd ty wszystko to wiesz…? Skąd takie myśli? – dziwił się głośno Tutmozis, w duchu zaś przysięgał, że dziś jeszcze osobiście przebije Senurę osikowym kołkiem.

      – Alboż nie pochodzę z rodu kapłanów! Przecież uczyli mnie, gdym jeszcze nie był następcą tronu. O, gdy zostanę faraonem po moim ojcu, który oby żył wiecznie, położę im na karkach nogę obutą w spiżowy sandał! A najpierw sięgnę do ich skarbnic, które zawsze były przesycone, ale od czasów Ramzesa Wielkiego zaczęły puchnąć i dzisiaj są tak wydęte złotem, że spoza nich nie widać skarbu faraona.

      – Biada mnie i tobie! – westchnął Tutmozis. – Masz zamysły, pod którymi ugiąłby się ten pagórek, gdyby słyszał i rozumiał. A kto pójdzie za tobą?

      Książę zamyślił się, wreszcie odparł:

      – Wojsko…

      – Znaczna część jego pójdzie za kapłanami.

      Weszli na szczyt wzgórza. Wtem Tutmozis, który wysunął się trochę naprzód, zawołał:

      – Czy urok padł na moje oczy? Spojrzyj, Ramzesie!

      – Musi to być jakiś folwark kapłański, który nie opłaca podatków – z goryczą odpowiedział książę.

      U ich stóp leżała żyzna dolina, widać było kilka chat dla służby i ładny domek rządcy. Rosły tu palmy, wino, oliwki, drzewa figowe z powietrznymi korzeniami, cyprysy, nawet młode baobaby. Środkiem płynęła struga wody.

      Obaj młodzieńcy zeszli na dół, pomiędzy winnice i wtedy usłyszeli kobiecy głos, który śpiewał na tęskną nutę:

      – Gdzie jesteś, kureczko moja, odezwij się! Gdzie jesteś, ulubiona…? Gdzież jesteś, odezwij się…! Pamiętaj, że cię noc zaskoczy i nie trafisz do domu. Odezwijże się, bo rozgniewam się i odejdę, a ciebie porwie jastrząb…

      – Spojrzyj no, Ramzesie, ależ to prześliczna dziewczyna! – krzyknął z podziwem Tutmozis.

      Książę, zamiast patrzeć, wpadł na ścieżkę i zabiegł drogę śpiewającej. Było to istotnie piękne dziewczę z greckimi rysami twarzy i cerą słoniowej kości. Miała na sobie białą powłóczystą szatę, pod przejrzystą zasłoną widać było dziewicze piersi z kształtu podobne do jabłek. Jej czarne włosy skręcone były w węzeł na karku.

      – Kto ty jesteś, dziewczyno? – zawołał Ramzes. Z czoła zniknęły mu groźne bruzdy, oczy się zaiskrzyły.

      – O Jehowo…! Ojcze…! – krzyknęła, a jej aksamitne oczy przybrały wyraz łagodnego smutku. – Skądeś się tu wziął…? – zapytała Ramzesa drżącym głosem. – Tu żołnierzom wchodzić nie wolno.

      – Dlaczego nie wolno?

      – Bo to jest ziemia wielkiego pana, Sezofrisa.

      – Ho! ho! – uśmiechnął się Ramzes.

      – Nie śmiej się, bo wnet zbledniesz. Pan Sezofris jest pisarzem pana Chairesa, który nosi wachlarz nad najdostojniejszym nomarchą Memfis…

      – Ho! ho! ho! – powtarzał Ramzes, śmiejąc się coraz głośniej.

      – Słowa twoje są bardzo zuchwałe – rzekła dziewczyna, marszcząc się. – Gdyby z twarzy nie patrzyła ci dobroć, myślałabym, że jesteś greckim najemnikiem albo bandytą.

      – Jeszcze


Скачать книгу