Czarodzieje. Lev Grossman

Читать онлайн книгу.

Czarodzieje - Lev  Grossman


Скачать книгу
dwudziestu minutach? – Quentin poczuł równocześnie podziw i zazdrość. – Jezu Chryste, mnie zabrał dwie godziny.

      Punk znowu wzruszył ramionami i wykrzywił się: co niby mam powiedzieć?

      Wśród zdających poczucie koleżeństwa walczyło z nieufnością. Niektórzy wymieniali się imionami, informacjami, skąd pochodzą, i ostrożnymi uwagami na temat testu, jednak im bliżej porównywali odpowiedzi, tym bardziej stawało się jasne, że każdy zdawał co innego. Pochodzili z całych Stanów, z wyjątkiem dwóch chłopaków z rezerwatu Inuitów w Saskatchewan. Łazili po klasie, opowiadając, jak się tu dostali. Nikt nie przybył tu w dokładnie taki sam sposób, lecz dawało się zauważyć jakieś ogólne podobieństwo. Szli szukać w zaułku zgubionej piłki albo zabłąkanej kozy w kanale irygacyjnym, albo sprawdzali, dokąd prowadzi jakiś dziwny dodatkowy kabel w pracowni komputerowej, i trafiali do szafy z serwerami, której wcześniej nie było. A potem pojawiała się zielona trawa i letni upał, i ktoś, kto ich tu przyprowadził.

      Po lunchu do klasy zaczęli zaglądać nauczyciele. Wywoływali nazwiska. Według alfabetu, więc minęło parę minut, nim poważna kobieta po czterdziestce z ciemnymi włosami do ramion wezwała Quentina Coldwatera. Poszedł za nią do wąskiego, wyłożonego boazerią pokoju z wielkimi oknami, jak się okazało, zaskakująco wysoko położonymi ponad trawnikiem, przez który niedawno przechodził. Odgłosy rozmowy z przyległego pokoju egzaminacyjnego umilkły nagle, kiedy zamknęła drzwi. Po dwóch stronach zniszczonego masywnego stołu stały naprzeciwko siebie dwa krzesła.

      Quentin czuł się oszołomiony, jakby oglądał to wszystko w telewizji. Mimo śmieszności sytuacji, zmusił się do skupienia. Tu szło o rywalizację, a on zwykł zwyciężać w rywalizacjach. No właśnie. Wyczuł, że stawka właśnie się podniosła. Na poza tym pustym blacie stołu leżała talia kart i stos może dziesięciu monet.

      – Jak rozumiem, lubisz magiczne sztuczki, Quentinie – powiedziała kobieta. Miała lekki akcent, niewątpliwie europejski, lecz poza tym nie do określenia. Islandzki? – Możesz mi jakąś pokazać?

      Rzeczywiście, Quentin lubił robić magiczne sztuczki. Jego zainteresowanie magią objawiło się trzy lata temu, częściowo w związku z jego zwyczajami czytelniczymi, ale głównie jako sposób na zabicie czasu między zajęciami pozalekcyjnymi nie wymagający interakcji z innymi ludźmi. Spędził setki wyjałowionych z emocji godzin na robieniu sztuczek z monetami, tasowaniu kart i produkowaniu sztucznych kwiatów z pustych plastikowych opakowań. W tym transie nudy towarzyszył mu tylko iPod. Oglądał raz po raz przypominające marnej jakości pornosy filmiki z instrukcjami, na których na tle zrobionym z prześcieradła mężczyźni w średnim wieku demonstrowali w zbliżeniu magiczne sztuczki. Magia, jak odkrył Quentin, wcale nie jest romantyczna. Jest ponura, powtarzalna i opiera się na oszustwie. On się jednak przy niej uparł i teraz był świetny.

      Niedaleko domu znalazł sklep, który sprzedawał akcesoria dla magików oraz złom elektroniczny, zakurzone gry planszowe, kamienie zastępujące ukochane zwierzątka i sztuczne wymiociny. Ricky, sprzedawca, który niczym amisz miał brodę i bokobrody, lecz bez wąsów, niechętnie zgodził się udzielić mu kilku wskazówek. Niedługo potrwało, a uczeń przerósł nauczyciela. Mając lat siedemnaście, Quentin znał sztuczkę z zamianą miedzianej monety na srebrną, umiał tasować karty jedną ręką i żonglować trzema piłeczkami, a czasami, przez krótkie acz ekstatyczne chwile, nawet czterema. Zdobył w szkole pewną popularność, ponieważ z odległości trzech metrów potrafił z niesamowitą wręcz mechaniczną precyzją trafić wężem z kart w pozbawione smaku jabłka serwowane w stołówce.

      Teraz sięgnął najpierw po karty. Szczycił się swymi umiejętnościami tasowania, dlatego na początek wykonał tasowanie równoległe zamiast zwyczajnego, na wypadek – choć szansa była niewielka – gdyby siedząca naprzeciwko niego kobieta znała różnicę i zdawała sobie sprawę, jak cholernie jest ono trudne.

      Następnie zaprezentował szereg zwykłych sztuczek ukazujących wachlarz jego możliwości: przekładanie kart, fałszywe tasowanie, odgadywanie wybranej karty, pasaże. Pomiędzy sztuczkami podrzucał talię, przesypywał ją z ręki do ręki w stylu kaskady albo lawiny. Miał do tego opracowany podkład rytmiczny, ale w tym cichym jasnym pokoju, w obecności pełnej godności, ładnej starszej kobiety wydawał się śmiesznie pusty, więc zamilkł. Robił sztuczki w milczeniu.

      Karty szeleściły i potrzaskiwały. Kobieta obserwowała go bez słowa, posłusznie wybierając kartę za każdym razem, kiedy ją o to poprosił, i nie okazywała zaskoczenia, gdy wyciągał tę kartę – wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu! – ze środka starannie potasowanej talii albo z kieszeni koszuli, albo wręcz z powietrza.

      Przerzucił się na monety, same nowe pięciocentówki, starannie wybite i z ostrymi brzegami. Nie miał żadnych rekwizytów, kubków czy chusteczek, więc ograniczył się do pasaży i chwytów. Kobieta obserwowała go w milczeniu przez jakąś minutę, po czym przechyliła się przez stół i dotknęła jego ramienia.

      – Zrób to jeszcze raz – poleciła.

      Posłusznie powtórzył sztuczkę. Nic szczególnego, stary trick: pięciocentówka (w zasadzie trzy) przechodzi tajemniczo z ręki do ręki. Pokazywał widzom monetę i zaraz bezczelnie ją znikał; następnie udawał, że jej szuka, by wreszcie z triumfem pokazać ją na otwartej dłoni, skąd znów w tajemniczy sposób znikała, choć cały czas znajdowała się na widoku. Była to w gruncie rzeczy całkiem zwyczajna, choć dobrze opracowana sekwencja ruchów, w tym jeden szczególnie bezczelny, wykorzystujący niedoskonałości ludzkiego wzroku.

      – Zrób to jeszcze raz.

      Powtórzył sztuczkę. Przerwała mu w połowie.

      – Tu jest błąd.

      – Gdzie? – Zmarszczył brwi. – Ja ją wykonuję właśnie tak.

      Wydęła usta i pokręciła głową.

      Wzięła trzy pięciocentówki ze stosu i bez chwili wahania czy jakiejkolwiek wskazówki, że za chwilę zrobi coś niezwykłego, wykonała wprawnie sztuczkę. Quentin nie mógł oderwać wzroku od jej niewielkich i niewiarygodnie zręcznych śniadych rąk. Jej ruchy były bardziej płynne i precyzyjne niż u profesjonalnych magików.

      Przerwała w połowie.

      – Tutaj. Druga moneta przechodzi z ręki do ręki. Musisz odwrócić ten ruch, trzymać ją, o tak. Podejdź, pokażę ci jak.

      Posłusznie obszedł stół i stanął za nią, próbując omijać wzrokiem jej bluzkę. Miała dłonie mniejsze niż on, niemniej moneta posłusznie zniknęła między jej palcami niczym ptak w zaroślach. Wykonała ruch powoli, żeby się dobrze przyjrzał, w jedną i w drugą stronę.

      – Tak właśnie to robię – powiedział.

      – Pokaż.

      Uśmiechała się. Chwyciła go za nadgarstek, by zatrzymać ruch w połowie.

      – Teraz. Gdzie jest druga moneta?

      Wyciągnął dłoń wnętrzem do góry. Moneta była… Monety nie było. Zniknęła. Obrócił rękę, poruszył palcami, spojrzał na stół, na swoje kolana, na podłogę. Ani śladu. Zniknęła. Schowała ją, kiedy nie patrzył? Miała tak szybkie ręce i tak pokerowy uśmiech Mony Lisy, że nie mógł tego wykluczyć.

      – Tak właśnie myślałam – powiedziała, wstając. – Dziękuję, Quentinie, przyślę kolejnego egzaminatora.

      Quentin patrzył, jak wychodzi, nadal szukając po kieszeniach brakującej monety. Po raz pierwszy w życiu nie potrafił określić, czy zdał czy oblał.

      Całe popołudnie upłynęło według tego samego schematu: profesorowie wchodzili


Скачать книгу