Czarodzieje. Lev Grossman

Читать онлайн книгу.

Czarodzieje - Lev  Grossman


Скачать книгу
Zarozumiały rudy grubas wypuścił w pokoju maleńką jaszczurkę z opalizującymi skrzydłami kolibra i wielkimi niespokojnymi oczami. Nic nie powiedział, po prostu założył ręce na piersi i przysiadł na brzegu stołu, który zatrzeszczał pod jego ciężarem.

      Z braku lepszych pomysłów Quentin spróbował zwabić jaszczurkę, żeby wylądowała na jego palcu. Podleciała i wygryzła mu kawałek ciała z przedramienia, upuszczając kroplę krwi, po czym zaczęła uderzać w szybę okna jak trzmiel. Grubas w milczeniu podał Quentinowi plaster z opatrunkiem, zabrał jaszczurkę i wyszedł.

      Wreszcie drzwi nie otworzyły się ponownie po wyjściu egzaminatora. Quentin odetchnął i poruszył ramionami, by je rozluźnić. Najwyraźniej egzamin dobiegł końca, choć nikt go o tym nie poinformował. Miał zatem kilka chwil dla siebie. Słońce już zachodziło. Nie widział go stąd wprawdzie, widział natomiast fontannę, a światło odbijające się w wodzie miało teraz chłodny, ciemnopomarańczowy kolor. Wśród drzew zaczęła się unosić mgła. Teren wokół Domu był pusty.

      Potarł twarz rękami. Stopniowo rozjaśniało mu się w głowie. Pomyślał, zapewne dużo po czasie, że powinien się martwić, co powiedzą rodzice. Zwykle dość obojętnie traktowali jego wyjścia, jednak nawet ich tolerancja miała swoje granice. Lekcje skończyły się wiele godzin temu. Może uznali, że rozmowa kwalifikacyjna się przeciągnęła? Szansa, że o niej pamiętali, była niewielka. A może, skoro tutaj panuje lato, szkoła się jeszcze nie zaczęła? Oszołomienie, w jakim trwał przez całe popołudnie, zaczęło mijać. Zastanawiał się, czy jest tu bezpieczny. Jeśli to sen, będzie się musiał niedługo obudzić.

      Przez zamknięte drzwi usłyszał z daleka czyjś płacz: chłopaka, zdecydowanie za dużego, żeby płakać przy ludziach. Nauczyciel przemawiał do niego cicho stanowczym tonem, mimo to chłopak albo nie mógł, albo nie chciał się uspokoić. Quentin próbował to zignorować, lecz ten niebezpieczny, niemęski dźwięk zdrapał zewnętrzne warstwy jego z trudem zdobytej nastoletniej zimnej krwi. Pod spodem czaiło się coś jakby strach. Głosy umilkły, płaczącego chłopaka gdzieś odprowadzono. Quentin usłyszał teraz dziekana, mówił lodowatym opanowanym tonem. Najwyraźniej starał się nie okazywać złości.

      – Naprawdę nie jestem pewien, czy jeszcze mnie to obchodzi.

      Odpowiedzi nie udało się Quentinowi zrozumieć.

      – Jeśli nie zbierzemy kworum, odeślemy ich po prostu do domów i zawiesimy rocznik. – Dystyngowana rezerwa Fogga wyraźnie zaczęła znikać. – Nic nie przyniesie mi większej radości. Będziemy mogli przebudować obserwatorium. Będziemy mogli przekształcić szkołę w dom opieki dla zniedołężniałych profesorów. Bóg jeden wie, jak wielu ich tu mamy.

      Znów coś niezrozumiałego w odpowiedzi.

      – Jest gdzieś dwudziesty, Melanio. Przechodzimy przez to co roku. Przeszukamy każde liceum, każde gimnazjum i każdy poprawczak, żeby go znaleźć. A jeśli go nie ma, z radością zrezygnuję i wtedy to będzie twój problem, i ty go będziesz musiała rozwiązać. Sam nie wiem, co mogłoby mnie bardziej uszczęśliwić.

      Drzwi uchyliły się lekko i na chwilę pojawiła się w nich zatroskana twarz pierwszej egzaminatorki Quentina, tej ciemnowłosej kobiety z europejskim akcentem i zręcznymi palcami. Właśnie otworzył usta, żeby zapytać o telefon – jego komórka pokazywała jedną bezużyteczną kreskę zasięgu – gdy drzwi znów się zamknęły. Wkurzające. Czy już po wszystkim? Powinien może po prostu wyjść? Skrzywił się. Lubił przygody, to prawda, z niczym jednak nie należy przesadzać. Ta się nadmiernie przeciąga.

      W pokoju zrobiło się już niemal ciemno. Rozejrzał się za włącznikiem światła, ale go nie znalazł. Prawdę powiedziawszy, odkąd tu przybył, nie zauważył ani jednego urządzenia elektrycznego. Żadnych telefonów, żarówek, elektronicznych zegarów. Minęło dużo czasu, odkąd zjadł kanapkę i kawałek gorzkiej czekolady, toteż znów zgłodniał. Wstał i podszedł do okna, gdzie było widniej.

      Szyby pofalowały się ze starości. Jest ostatni? Dlaczego tyle to trwa? Niebo wyglądało jak fosforyzująca kobaltowa kopuła z mrowiem wielkich, leniwych spiral gwiazd. Gwiazd van Gogha, których nie widać z zatopionego w zanieczyszczeniach Brooklynu. Zastanawiał się, jak daleko stąd do Nowego Jorku i co się stało z kartką, którą gonił i nie zdołał złapać. Notes zostawił wraz z plecakiem w pierwszym pokoju egzaminacyjnym: teraz pożałował, że nie zabrał wszystkiego ze sobą. Wyobraził sobie rodziców szykujących razem kolację, piekących coś w kuchence. Tata podśpiewuje jakiś koszmarnie niehiphopowy kawałek, na blacie kuchennym stoją dwa kieliszki czerwonego wina. Zatęsknił za nimi.

      Bez ostrzeżenia drzwi otworzyły się z rozmachem i do środka wszedł dziekan. Mówił przez ramię do kogoś, kto został na korytarzu.

      – …kandydat? Świetnie – stwierdził sarkastycznie. – Obejrzyjmy sobie kandydata. Przynieście tu te przeklęte świece! – Usiadł przy stole. Koszulę miał przepoconą. Najprawdopodobniej wypił coś od czasu, kiedy Quentin widział go po raz ostatni. – Witaj, Quentinie. Siadaj, proszę.

      Wskazał drugie krzesło. Quentin usiadł, a Fogg zapiął górny guzik koszuli i pospiesznie, z irytacją wyciągnął z kieszeni krawat.

      Za Foggiem do pokoju weszła ciemnowłosa kobieta, a za nią starzec od węzłów, grubas z jaszczurką i reszta nauczycieli, którzy przewinęli się tu dziś po południu. Stanęli pod ścianami i w kątach, przyglądając mu się i szepcząc między sobą. Punk z tatuażami też wszedł – wślizgnął się, nim drzwi się zamknęły, nie zauważony przez pedagogów.

      – No wejdźcie, wejdźcie. – Dziekan zachęcił ich gestem. – W następnym roku powinniśmy to przeprowadzić w cieplarni. Pearl, podejdź tutaj.

      To było do młodej blondynki, która kazała Quentinowi narysować mapę.

      – A teraz, Quentinie – zaczął dziekan, kiedy wszyscy znaleźli się już w środku – usiądź, proszę.

      Quentin już siedział. Pochylił się w krześle nieco mocniej.

      Dziekan Fogg wyjął z kieszeni świeżą talię kart, nadal w celofanie, a z drugiej garść pięciocentówek, może w sumie dolara, i rzucił je na stół z nadmierną emfazą, więc po prostu rozsypały się wokoło. Obaj pochylili się, żeby je pozbierać.

      – Dobra, zabierajmy się do pracy. – Fogg klasnął w ręce i zatarł je. – Pokaż nam magię.

      Czy już przez to nie przechodzili? Quentin zachował wystudiowany lodowaty wyraz twarzy, choć czuł, że w środku się zapada. Powoli rozwinął z celofanu sztywne nowe karty. Szelest plastiku w cichym pokoju był wręcz ogłuszający. Patrzył jakby z wielkiej odległości, jak jego ręce posłusznie zaczynają tasować i przekładać karty. Szukał w myślach sztuczki, której nie pokazał za pierwszym razem. Ktoś zakaszlał.

      Ledwie zdążył zacząć, Fogg mu przerwał:

      – Nie. Nienienienienienie! – Dziekan zachichotał, i to niezbyt uprzejmie. – Nie tak. Chcę zobaczyć prawdziwą magię.

      Zapukał dwa razy knykciami w blat stołu i znów rozparł się w krześle. Quentin odetchnął i spróbował odszukać na twarzy Fogga dobry humor, który widział tam wcześniej, ale dziekan tylko przyglądał mu się wyczekująco. Oczy miał bladoniebieskie, jaśniejsze niż wcześniej.

      – Nie bardzo rozumiem – powiedział Quentin w ciszy powoli, jakby zapomniał rolę w szkolnym przedstawieniu i musiał prosić o podpowiedź. – Jaką prawdziwą magię?

      – Nie wiem. – Fogg rzucił rozbawione spojrzenie na innych nauczycieli. – Nie mam pojęcia. Ty mi powiedz jaką.

      Quentin


Скачать книгу