Podziemia. Joanna Pypłacz

Читать онлайн книгу.

Podziemia - Joanna Pypłacz


Скачать книгу
nareszcie! Miałaś dobry pomysł! – westchnęła.

      – Przynajmniej teraz możemy ze sobą w miarę normalnie porozmawiać! – odparła dziewczyna.

      – Nawet nie zdążyłam cię zapytać o ten wykład, na którym wczoraj byłaś. Gdzie one się odbywają?

      – W Collegium Novum.

      – A kto je prowadzi?

      – Profesor Hildebrand.

      Na twarzy Zofii odmalował się podziw.

      – Florian Hildebrand? – zapytała.

      Karolina twierdząco skinęła głową.

      – Pamiętam, że twój ojciec opowiadał mi o jego odkryciach – wyznała Zofia. – Chyba nawet mamy w domu którąś jego książkę.

      – Naprawdę? – zaciekawiła się Karolina.

      – Poszukaj na regałach w salonie. Powinna tam dalej być. Coś o Afryce, o podróżach…

      – Chcesz powiedzieć, że ojciec się z nim przyjaźnił?

      – Z tego, co wiem, znali się słabo, właściwie tylko ze słyszenia. Twój ojciec był od niego troszkę młodszy. Kończył studia, kiedy Hildebrand już wykładał… Swoją drogą, ciekawe, co spowodowało, że po śmierci rodziców sprowadził się z rodziną do Krakowa. W Szwajcarii przecież na pewno żyłoby im się lepiej…

      – To on jest Szwajcarem, nie Austriakiem?

      – Jego ojciec też był profesorem. W Bazylei.

      – Jest jeszcze coś… – wyznała Karolina, przerywając.

      – Tak? – zapytała Zofia, lekko unosząc brwi do góry.

      – Profesor Hildebrand zaprosił mnie do siebie.

      Zofia zmarszczyła czoło.

      – Jak to zaprosił cię do siebie? – zaniepokoiła się.

      – Dzisiaj.

      – Dzisiaj?

      – Kiedy wczoraj po wykładzie podeszłam do niego po dedykację, zaczęliśmy rozmawiać. Od słowa do słowa okazało się, że opuściłam poprzednie wykłady. I wtedy profesor zaproponował, że mi to wszystko opowie jeszcze raz. To miły, dobry człowiek. Prawdziwy idealista, a poza tym jeden z niewielu naukowców, którzy uważają, że prawo jest dla kobiet niesprawiedliwe i chcą nam to wynagrodzić tak, jak potrafią.

      Na zmęczonej twarzy pani Targońskiej zagościł gorzki uśmiech. Pokręciła głową, z politowaniem przyglądając się Karolinie.

      – Wierz mi, dziecko, na świecie nie ma idealistów. Mężczyźni zawsze wietrzą jakąś korzyść, jakiś niecny geszeft! Tylko patrzą, jak wykorzystać naszą naiwność! – stwierdziła.

      – A ojciec? – zapytała z wyrzutem Karolina.

      – Ojciec był wyjątkiem – odparła Zofia, starając się zapanować nad drżącym podbródkiem.

      Karolina podeszła do niej od tyłu i zarzuciła jej ramiona na szyję, po czym pocałowała ją w suchy jak pergamin policzek.

      – Mamo, proszę! Świat nie jest taki czarno-biały jak ci się wydaje – zaprotestowała.

      Zofia pogładziła ją po twarzy.

      – Uważaj na siebie – powiedziała.

      – Przecież to sławny człowiek, w dodatku przyjaciel ojca! – oburzyła się Karolina.

      – Dobrze, że chcesz się dalej uczyć, że masz do tego głowę. Dobrze, że chcesz się obracać wśród naukowców. Ale nawet w najbardziej zacnym towarzystwie kryją się przebiegłe charaktery. Bądź ostrożna.

      – Będę, mamo.

      Panna Wilkówna spojrzała na wiszący na ścianie zegar. Była już za dwadzieścia osiemnasta.

      – Jeśli się nie pogniewasz, doprowadzę się szybko do porządku – oznajmiła. – Umówiliśmy się o szóstej pod Collegium Novum.

      Podeszła do toaletki i przejrzała się w lustrze. Podpięła opadające pasmo włosów, a następnie pośliniła palec i pospiesznie starła z policzka przyklejony kawałek sadzy.

      – Wystarczy – powiedziała z zadowoleniem. – Nic nie mów Tadeuszowi ani Ernestowi.

      – Oczywiście, że nie powiem. Ale nie wracaj zbyt późno – odparła Zofia.

      Gdy tylko wypowiedziała ostatnie słowo, w całym mieszkaniu rozległo się trzaśnięcie drzwiami.

      – Ale tu cicho! Jak w przeklętym grobowcu indyjskim! – rozległ się donośny głos Ernesta Targońskiego, syna Tadeusza z pierwszego małżeństwa.

      Karolina i Zofia spojrzały po sobie.

      – Gdzieś się włóczył, ty darmozjadzie? – krzyknął z głębi salonu Tadeusz, wyraźnie poirytowany.

      – Na włóczęgę to ja dopiero idę – odparł butnie Ernest, wybuchając przy tym nieokrzesanym śmiechem.

      – Wojsko trzymało cię w ryzach, staczasz się bez niego.

      – W wojsku też bym się stoczył, a tak przynajmniej staczam się z fasonem.

      Karolina znów zerknęła w stronę zegara.

      – Idę, mamo – szepnęła.

      Pocałowała w czoło siedzącą w fotelu Zofię, a następnie w pośpiechu wymknęła się z pokoju. Gdy udało jej się bezdźwięcznie zamknąć drzwi, poczuła satysfakcję. Obejrzała się za siebie. Z salonu dobiegały podniesione głosy. „Są zajęci sobą” – pomyślała. – „Przynajmniej raz nie zepsują mi humoru przed ważnym spotkaniem”.

      Tymczasem, ledwie zdążyła odwrócić głowę, usłyszała z tyłu znajome, ciężkie kroki.

      – A gdzie to się, siostrzyczko, wybieramy? – zapytał Ernest, mierząc ją wzrokiem od góry do dołu.

      – Na spacer – odparła.

      – Na spacer… Może pójdziemy razem?

      – Nie ma mowy.

      – A dlaczegóż to? Brata się wstydzisz?

      – Nie jesteś moim bratem.

      Ernest podszedł do niej jeszcze bliżej, wysoko unosząc brwi, rozdymając nozdrza i śmiejąc się na cały głos.

      – No coś podobnego! – zawołał.

      Karolina w milczeniu zacisnęła wargi, patrząc mu prosto w oczy z silną niechęcią. Jej twarz skamieniała, upodabniając się do gipsowej maski. Słyszała w uszach szum własnej krwi coraz szybciej przepływającej przez żyły i tętnice.

      – Co to, obrażona? – indagował dalej młody Targoński. – A niby o co?

      – Nie jestem o nic obrażona – odparła chłodno. – Po prostu nie mam czasu ani ochoty na rozmowę.

      Ernest chwycił ją za ramię, lecz zdołała się wyszarpnąć i wyjść z domu, pozostawiając go z tyłu. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi, zbiegła po schodach. Panująca na klatce schodowej ciemność pobudziła jej umysł, w którym natychmiast zaczęły powstawać rozmaite, budzące grozę obrazy. Balustrada zdawała się ożywać pod drżącymi palcami, odpryski farby na ścianach układały się zaś w przerażające kształty.

      –Si ambulavero in valle, non timebo mala1 – szepnęła do siebie.

      Często powtarzała


Скачать книгу

<p>1</p>

łac. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę.