Podziemia. Joanna Pypłacz

Читать онлайн книгу.

Podziemia - Joanna Pypłacz


Скачать книгу
mężczyzn siedzących przy jednym ze stołów znacznie się ożywiła. Pozdrowili chóralnie Ernesta, a następnie zsunęli krzesła i zniżyli głosy. Siedem głów konspiracyjnie nachyliło się nad blatem, na podobieństwo członków ławy przysięgłych deliberujących nad wyrokiem.

      Tylko jeden, jasny szatyn o chorowitej fizjonomii, który od początku nie brał udziału w dyspucie, nie dołączył do swych towarzyszy, bez reszty zaabsorbowany szkicowaniem czegoś na pomiętej kartce papieru. Dopiero na dźwięk kroków Targońskiego podniósł wzrok.

      – Palce mi połamiesz! – zaprotestował, gdy ten z całej siły uścisnął mu dłoń, omal nie miażdżąc kruchych palców, aż kości zazgrzytały pod cienką jak pergamin, śmiertelnie bladą skórą.

      – Pokaż, Korda, co żeś tam znowu nagryzmolił – zażądał Ernest, porywając kartkę.

      Spojrzał na nakreślony piórem rysunek i wybuchnął śmiechem.

      – Tylko mi nie mów, że teraz zamierzasz jeszcze zostać malarzem – zawołał.

      Młody mężczyzna uśmiechnął się niepewnie.

      – To tylko pamiątka – wyjaśnił. – Nie stać mnie na wynajęcie fotografa, więc muszę sobie radzić w taki sposób – oznajmił, po czym pogrążył się w zadumie.

      Ernest rzucił kartkę z powrotem na stół i przysiadł się do niego. W tej samej chwili dziewczyna z powrotem stanęła przodem do lady, ostrożnie umieszczając na mokrym blacie kieliszek z absyntem. Obdarowała przy tym obydwu szerokim uśmiechem, po czym mrugnęła okiem do wątłego młodzieńca.

      – A ty co, nic nie bierzesz? – zwrócił się Ernest do swego towarzysza.

      Chłopak pokręcił głową, nie patrząc przy tym na niego, lecz na urodziwą młodą kobietę.

      Targoński upił nieco szmaragdowego trunku.

      – Dobre! – ocenił, oblizując się w ostentacyjnie prostacki sposób, a następnie wybuchnął dzikim śmiechem.

      Karczmarka spojrzała na niego z pobłażliwym grymasem.

      – Przyrządziłam go z myślą o tobie – zdradziła. – Wiem, że lubisz mocny.

      Pokiwał głową z uznaniem i, nie krępując się ani trochę, zapatrzył się na jej dekolt, gdzie spoczywała zawieszona na czarnej wstążce, doskonale zakonserwowana główka martwego ptaka o ciemnym, połyskliwym upierzeniu.

      – Okrutna jesteś, Judyto – powiedział.

      Dziewczyna nonszalancko wydęła usta i zdmuchnęła sobie z twarzy pasmo miedzianych włosów, które, wydostawszy się podstępnie z upięcia niczym śliski, ciemny wąż, spełzło po czole i policzku aż na sam podbródek.

      – To nie ja jestem okrutna – odrzekła lakonicznie. – Cyprian przychodzi tu z własnej woli.

      Ernest powoli odkleił wzrok od ekscentrycznej ozdoby i spojrzał przelotnie na bladego młodzieńca, a następnie opróżnił dwie trzecie sporego kieliszka na jednym oddechu.

      – Czy nie widzisz, jak on cierpi? – zapytał z sarkastycznym uśmiechem.

      Judyta Drossel, gdyż tak się nazywała właścicielka oberży, wsparła brodę na łokciu i zawiesiła wzrok na pochylonej głowie chłopaka. Zwisająca z jej szyi, spreparowana ptasia główka głucho trąciła ladę.

      – Wszyscy cierpimy – wyznała dziewczyna. – Ale on robi to najpiękniej.

      Ernest zerknął na młodego poetę kątem oka. Przezroczysta, pociągła twarz Cypriana Kordy o ogromnych, ciężkich powiekach, dawniej budząca w nim najwyżej przyjazne politowanie, teraz zaczęła mu przypominać groźny nieuchwytny fantom.

      – On odstaje od was wszystkich – kontynuowała Judyta melancholijnie rozmarzonym tonem. – Jest jak delikatny kwiat, który postanowił zakwitnąć w środku zimy.

      Cyprian na chwilę podniósł głowę, tak jakby mimochodem usłyszał fragmenty tego osobliwego elogium. Uśmiechnął się do siebie, po czym znów pochylił się nad swym szkicem.

      – Czekaj na mnie o północy – nakazał Ernest, puszczając do Judyty perskie oko.

      Nie odwzajemniła gestu, lecz nieznacznie skinęła głową. W jej rozszerzonych w półmroku źrenicach błysnęło ciemne, nieco złowrogie światło.

      Po tych słowach Targoński ponownie dołączył do swego towarzysza. Gdy postawił kieliszek na stole, parę kropel wylało się na kartkę.

      – Czyżby powstawało coś nowego? – zapytał nieco pogardliwie.

      – Tak, to fragment nowego utworu – potwierdził Korda.

      Ernest zaczął czytać. „Tylko on mógł coś podobnego wykombinować! To płynie jak rzeka, jak strumień górskiego powietrza! To jest genialne!” – pomyślał z zachwytem.

      Subtelne, lecz zarazem dość ewidentne aluzje do Judyty wzbudziły w nim palące uczucie zazdrości. Nie dał jednak niczego po sobie poznać. Westchnął tylko, kręcąc głową z teatralną dezaprobatą, po czym zanurzył górną wargę w resztkach absyntu.

      – Co o tym myślisz? – zainteresował się Cyprian.

      Targoński dostrzegł w jego smutnych, podkrążonych oczach obiecującą iskrę niepewności.

      – Chyba rzeczywiście powinieneś zostać malarzem – stwierdził z niesmakiem, oddając mu brudnopis.

      Przyjąwszy uwagę do wiadomości z pozorną obojętnością, młodzieniec zapatrzył się na Judytę, która teraz cierpliwie znosiła umizgi tęgiego mężczyzny o nieestetycznie sterczącym, kilkudniowym zaroście – jednego ze stałych bywalców Szkarłatnego Księżyca. Posiedział jeszcze w milczeniu parę minut, a następnie wstał, podał swą lodowatą, wilgotną dłoń Ernestowi, rzucił dziewczynie tęskne spojrzenie i wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi.

      Karczmarka pomachała mu na pożegnanie ponad głową swego korpulentnego zalotnika. Gdy podnosiła ramię, zwisająca nad falbaną z czarnej gipiury głowa martwego ptaka, która zdawała się spijać z dekoltu krople potu, nieznacznie podskoczyła.

      – „Bogini otchłani”… – powiedział do siebie Ernest. – Ale wymyślił!

      Obserwując Judytę, odtwarzał w pamięci napisany przez Cypriana utwór. Słowo po słowie, wers po wersie, strofę po strofie. Potoczysty tok wyrazów harmonizował z powolnymi, ceremonialnymi ruchami dziewczyny, przywodzącymi na myśl gesty starożytnej kapłanki w czasie składania ofiary. Tymczasem tęgi, zarośnięty mężczyzna ze zrezygnowaną miną powrócił na swe zwyczajowe miejsce.

      Dokładnie w chwili, gdy ciężko opadł na krzesło, ktoś nowy wszedł do karczmy. Ernest oderwał wzrok od Judyty i odwrócił głowę. Na widok jednego ze swoich starych kompanów: przygarbionego, chudego człowieczka ubranego w zbyt duży żakiet, groteskowo zwisający mu z kościstych pleców, uśmiechnął się szeroko, a następnie wskazał nowo przybyłemu puste miejsce obok siebie.

      – Józek! Nareszcie! – zawołał. – Wreszcie wyrwałeś się z tej twojej jaskini!

      Człowieczek, z postury i twarzy uderzająco podobny do słynnego „Ducha Pchły”3, sarkastycznie zmrużył swe małe, sprytne oczka.

      – Ja przynajmniej nie marnuję czasu – powiedział.

      – Tak… – westchnął Ernest. – Wysysanie krwi z wdów i sierot to ciężka robota!

      – Każdy orze, jak może.

      – Prawda… Nie potępiam twojego oficjum ze względów moralnych,


Скачать книгу

<p>3</p>

Obraz Williama Blake’a namalowany w latach 1819–1820.