Podziemia. Joanna Pypłacz
Читать онлайн книгу.Ernest. – I to bez pracy, wbrew temu, co nam kładły do głowy nasze babki, że bez pracy nie ma kołaczy.
– Nie rozumiem. – Lichwiarz zmarszczył czoło. – Musisz mi to wytłumaczyć, bo choć mam pieniężny spryt, nigdy nie celowałem w łapaniu poetyckich aluzji.
Twarz Ernesta przybrała na poły triumfalny, na poły enigmatyczny wyraz.
– Zamów coś sobie i siadaj, to pogadamy – zarządził. – Tylko wracaj prędko – dodał, znacząco mrugając okiem.
– Wrócę bardzo prędko – obiecał Józek z lekko zdegustowaną miną. – Nie wiem, co wy wszyscy widzicie w tej małej czarownicy!
To rzekłszy, uśmiechnął się krzywo, a następnie podszedł do kontuaru. Targoński uchwycił błysk pogardy w oczach Judyty, która rzuciła lichwiarzowi spojrzenie krótkie i ostre niczym celny cios sztyletem. „Jak taki szpetny pokurcz ma czelność krytykować moją muzę?” – oburzył sie w duchu. Tymczasem jego znajomy zamówił sobie kieliszek anyżówki. Położył na ladzie garść monet. Wysupływał je ze swej obdartej portmonetki bardzo powoli, niczym wdowie grosze odjęte od ust własnym dzieciom i wrzucone do świątynnej skarbony.
Judyta zgarnęła zapłatę bez słowa, tym razem rzucając mu jawnie wrogie spojrzenie. Józek zareagował na ów przejaw niechęci bezgłośnym, złośliwym rechotem. Podniósł swój trunek, a następnie wrócił do ławy i usiadł naprzeciwko Ernesta, ostentacyjnie sytuując się tyłem do lady.
– Opowiedz mi o tych twoich pomysłach, które przychodzą do ciebie same – zażądał ściszonym głosem.
– Jeden właśnie sobie poszedł, zanim ty się zjawiłeś – wyznał Ernest.
– Jak to?
– Pamiętasz Cypriana?
Józek się uśmiechnął, jeszcze bardziej krzywo niż zwykle.
– Te rozwichrzone włosy, ten brudny surdut, ten błędny wzrok… I ta egzaltowana konwersacja! Jakże mógłbym o nim zapomnieć! – westchnął.
– Źle z nim – zdradził Ernest.
– Naprawdę?
– Powiedziałbym, że nie dociągnie do wiosny. Ale zanim go diabli wezmą, a razem z nim wszystkie jego pomysły, ktoś musi przecież uratować je przed zagładą. Zdecydowałem się podjąć tego trudu.
Lichwiarz pogładził się po pożółkłych policzkach, z których sterczały przerzedzone kępki jasnych włosów.
– Targoński, cóż za szlachetność! – wycharczał półgłosem. – Nie znałem cię od tej strony!
Ernest uśmiechnął się cynicznie.
– Jestem tak samo szlachetny, jak ty – odparł. – Ale w odróżnieniu od ciebie, przynajmniej z zewnątrz wyglądam na przyzwoitego człowieka.
– Chcesz powiedzieć, że postanowiłeś nawiązać z nim symbiozę? – dopytywał Józek.
– Jednostronną, ale owszem, symbiozę – doprecyzował Targoński.
Obaj zaśmiali się równocześnie.
– Za jednostronną symbiozę! – zawołali chórem i stuknęli się kieliszkami, po czym opróżnili je aż do dna.
Nagle Ernest zakrztusił się zbyt dużym łykiem palącego trunku i zaczął intensywnie kasłać.
– Wciąż wyłazi z ciebie pospolity żołdak – skrytykował go Józek. – Któż to pije absynt jak okowitę?
To rzekłszy, wymierzył mu kilka solidnych uderzeń w kark.
– Prawdziwy artysta z krwi i kości… – wykrztusił z trudem Ernest.
Józek znów go uderzył.
– Artysta… – powtórzył z przekąsem.
– Prawdziwy artysta… potrafi złamać każdą, nawet najbardziej utartą konwencję… nie wyłączając sposobów picia absyntu – dokończył Ernest groteskowo mentorskim tonem, wciąż dławiąc się własną śliną.
Józek znów się zamachnął, lecz Targoński zasłonił się ramieniem.
– Dziękuję, wystarczy! – zaprotestował.
– Na pewno?
– Na pewno.
Lichwiarz bezgłośnie zachichotał.
– Nigdy nie będziesz tym, kim zamierzasz – powiedział z politowaniem. – Choćbyś nie wiem, jak się starał, zawsze będziesz gburowatym synem kaprala.
Ernest starał się ukryć gniew, jaki wzbudziła weń ta uwaga, lecz na nic się zdał ów wysiłek. Wypity zbyt pospiesznie mocny alkohol krążył już w jego krwiobiegu, nie tylko przytępiając rozeznanie, lecz także uwalniając mimikę spod kontroli rozumu. Czuł, że drżą mu powieki, a brwi i wargi ściągają się w grymasie niemej wściekłości. Nie mógł jednak nad nimi zapanować.
Józek tymczasem przyglądał mu się z ukontentowaniem, analizując swymi przenikliwymi oczyma każdy ruch jego powiek. „Gnojek!” – pomyślał Ernest. – „Parszywy, parszywy gnojek!”.
– Przemiana kapralskiego syna w poetę jest o wiele łatwiejsza niż przemiana karalucha w motyla – odezwał się po chwili milczenia, skleciwszy w myślach subtelnie kąśliwą odpowiedź na bolesny dla siebie docinek.
Słowa te nie zmąciły niewzruszonego spokoju lichwiarza, który powoli sączył swą anyżówkę, obserwując go spod oka.
– Mamy ze sobą wiele wspólnego – zauważył w końcu, przybierając filozoficzną pozę.
Ernest przyglądał się z odrazą, jak jego towarzysz kompulsywnie podskubuje swe rzadkie bokobrody.
– Ciekawe, z której strony… – prychnął.
– Obaj jesteśmy karaluchami. Potrzebujemy lepszych, ale głupszych od nas, by móc się przepoczwarzyć w motyle – wyjaśnił Józek. – Ale oni potrzebują naszej karaluszej przebiegłości jak powietrza… Za naszą udaną metamorfozę!
– Za metamorfozę! – odpowiedział niechętnie Ernest, wznosząc toast pustym już kieliszkiem.
Rozdział 8. Pierwsza kolacja
Pierwsza wspólna kolacja miała się rozpocząć punktualnie o osiemnastej. Nie doczekawszy się zapowiedzianej przez Jadwigę wizyty Topolskiego, Mateusz opuścił swój pokój z zamiarem zjawienia się w salonie pół godziny wcześniej. Schodząc po schodach, nagle zatrzymał się w połowie drogi. Z parteru doszły go bowiem fragmenty ściszonej, lecz dość żywiołowej wymiany zdań.
Bez trudu rozpoznał mentorski ton Klemensa oraz matowy głos Tamary, chwilami przechodzący w miękki alt, a chwilami w zacięty, chrapliwy półszept. Zdawać by się mogło, że co pewien czas słowa wysysają z jej płuc całe powietrze, którego nie starczyło już na oddech.
– Skoro już przyjęłam twoje warunki, teraz powinieneś uszanować moje – wypomniała.
– Szanuję je – odrzekł chłodno Topolski.
– Nieprawda.
– Pan Garstka to mój przyjaciel. A kimże jest pan Serafin? To człowiek znikąd!
– Od kiedy profesja lekarska przynosi ujmę? Wiktor jest lekarzem.
– On leczy konie, nie ludzi! Twój Wiktor nie jest lekarzem, tylko weterynarzem.
Mateusz dyskretnie wyjrzał przez balustradę. Państwo Topolscy stali naprzeciwko siebie w bardzo bliskiej