Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa. Piotr Wroński

Читать онлайн книгу.

Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński


Скачать книгу
i Kuroniem. Mamuśka interweniowała i córeczkę zwolniono, ale ze studiów wywalono. Teraz juniorka pisze sobie artykuły do szuflady. Słyszałem, że ostatnio Wolna Europa coś jej przeczytała. Podobno przesyła te swoje wypociny kanałem kościelnym na Zachód. Pani profesor głośno krzyczy o prowokacji nacjonalistów i znowu gada o odchyleniu prawicowym. – Wtedy dopiero mnie olśniło! Na początku roku odbyła się uroczystość inauguracyjna. Senat, kadra naukowa i przedstawiciele organizacji studenckich, w których imieniu miałem wystąpić. Przemówienie dostałem z KU. Stremowany, bo po raz pierwszy występowałem przed tak dużym zgromadzeniem, stanąłem za katedrą Auditorium Maximum. Nie pamiętam już treści. Było tam coś o ideowości studentów, odzyskaniu zaufania świata pracy przez środowiska inteligencji i przyszłej inteligencji, wsparciu dla arabskich komunistów walczących z Izraelem oraz o przezwyciężaniu resztek postaw syjonistycznych i eliminacji kryptosyjonistów z naszego środowiska. Każdy zresztą odczytywał przemówienia podobnej treści. Zapamiętałem Olsztyńską, bo siedziała na wprost mównicy z kamienną twarzą. Klaskała żarliwie, lecz twarz pozostawała bez wyrazu. Zrozumiałem wreszcie, lecz cóż z tego!? Popsuje mi średnią, wredna Żydówa! Mam jeszcze miesiąc do sesji i półtora do końca semestru. Nie zdążę. Wściekły pojechałem do domu na święta. Opowiedziałem ojcu wszystko, nie szczędząc słów o syjonistach, spiskach i „robocie dywersyjnej”. Powołałem się na towarzysza Jakuba. Ojciec wysłuchał spokojnie, po czym powiedział: – Tak, towarzysz Jakub wyjątkowo mocno zaangażował się w walkę z syjonizmem. Ciekawe, dlaczego. Nie wtrącaj się w to. Pamiętaj, są różni Żydzi. I jawni syjoniści, i internacjonaliści. Nauczysz się ich rozpoznawać nie tylko po nosach. Ciesz się świętami, a towarzyszką Olsztyńską się nie przejmuj. Nie ona będzie oceniać twoją ideowość. – Cieszyłem się więc świętami. Zawsze dziwiło mnie, jak można pogodzić katolickie gusła z partyjnymi hasłami. Ojciec wyjaśnił mi to prosto: – Lepiej, byśmy przejęli ich święta niż oni nasze.

      Do Warszawy wróciłem od razu po Nowym Roku, w piątek. Zajęcia zaczynały się dopiero w poniedziałek, 5 stycznia, lecz chciałem trochę posiedzieć w BUW-ie i nadrobić zaległości przed sesją. W akademiku było pusto. Miałem spokój. W niedzielę pospałem trochę dłużej. Kiedy wychodziłem z Kica, zawołał mnie portier i dał mi kopertę, którą rano „ktoś dla mnie zostawił”. Portier nie wiedział, kto. Przypuszczał, że z uczelni. Zaciekawiony, otworzyłem kopertę. W środku była napisana odręcznie kartka. Jakiś „Eryk” powoływał się na znajomość z moim ojcem i zapraszał mnie na kawę do „Telimeny”, tego samego dnia, na godzinę piętnastą. Dodawał, że porozmawiamy o „moich kłopotach”. Na UW studenci plotkowali wciąż o „smutnych panach” z Rakowieckiej, którzy nadal szukali osób zamieszanych w 1968 rok. To odpadało, bo wtedy jeszcze byłem w liceum. O co może chodzić? W BUW-ie nie usiedziałem długo. Włóczyłem się po Krakowskim Przedmieściu, robiąc rachunek sumienia i nic nie przychodziło mi do głowy. Zastanawiałem się nawet, czy nie zignorować zaproszenia, lecz wzmianka o ojcu spowodowała, że odrzuciłem tę myśl całkowicie. Przecież i tak mnie znajdą. Ów „Eryk” nie napisał nawet, jak wygląda, co oznacza, że mnie zna. Nie ma co uciekać! Nic złego nie zrobiłem. Pod Telimeną byłem kwadrans wcześniej. Przechadzałem się nerwowo po placyku pomiędzy Krakowskim a Kozią. Padał deszcz ze śniegiem. Na dworze nie było zbyt przyjemnie. Ja jednak tego nie czułem. Denerwowałem się coraz bardziej. Punktualnie o trzeciej usłyszałem nagle swoje imię i nazwisko, wypowiedziane pytającym tonem. Odwróciłem się gwałtownie. Ujrzałem wysokiego, ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, mężczyznę, ubranego w szaropopielatą jesionkę. W ręku trzymał, modną wówczas, szarą czapkę ze sztucznego misia, z daszkiem. Uśmiechał się miło. Zapamiętałem jego gęste i obfite ciemne włosy, sprawiające wrażenie nieuczesanych. Imponująca, prawie hipisowska czupryna. Wyglądał na faceta koło czterdziestki. – Zmarzliście – powiedział. – To nie pora na spacerki. Chodźmy do środka. – Weszliśmy do kawiarni. Mój gospodarz rozejrzał się i zajął stolik w rogu sali, na skos od wejścia. Zajął miejsce pod ścianą, niewidoczne z zewnątrz, w kierunku drzwi. Mnie wskazał krzesło obok, przodem do okna. Skinął na kelnera, zamówił dwie kawy i dwa ciastka – keksy, bo było po świętach. – Nazywam się Eryk – przedstawił się. – Zapewne domyślacie się, jaką instytucję reprezentuję? – Skinąłem głową. – Wasz ojciec wspominał o waszych kłopotach z wykładowczynią. Słucham. – Opowiedziałem mu wszystko. O referacie i kolokwium, głupich adnotacjach, jej córce, której, co prawda, nie znałem, ale słyszałem dużo. Wspomniałem, że byłem w KU, lecz nic nie wskórałem. Eryk słuchał uważnie. Kilkakrotnie poprosił, bym sprecyzował pewne szczegóły: jakich studentów preferuje Olsztyńska, z jakimi pracownikami uniwersytetu ma bliższy kontakt, czy jej córka przychodzi na uniwersytet. Wymieniłem parę osób, które miały u niej dobre stopnie. Podałem nazwisko asystenta z Wydziału Filozofii. Widziałem ich często, dyskutujących w Harendzie. Eryk dał mi kartkę papieru i poprosił, bym napisał nazwiska i imiona wymienionych osób. Pewnie zdziwicie się, dzisiejsi czytelnicy, że nie miałem żadnych oporów. Dlaczego miałbym je mieć? Nic mnie z tymi ludźmi nie łączyło. Chodziło o ukaranie niesprawiedliwości i moje stypendium. Czy to grzech, że też chciałem mieć na spodnie z Różyckiego? Poza tym, nie zapominajcie, że jestem matematykiem, a matematyka to logika i konsekwencja. Jeśli przyszedłem na spotkanie, wylałem swoje żale, dowiedziałem się, kim jest mój rozmówca, i mając tego świadomość, podałem jakieś nazwiska, to byłoby absolutną niekonsekwencją unikanie zapisania tego. Przypominam: a kwadrat plus be kwadrat równa się ce kwadrat. Inaczej być nie chce w tej rzeczywistości. Napisałem te nazwiska, a Eryk zapytał mnie jeszcze o Jacka i jego rodzinę. Zdziwiło mnie to, lecz opowiedziałem o służącej, „żółtych firankach” i ofercie kupna bonów, a także o komentarzach Jacka na temat towarzysza Jakuba i Olsztyńskiej. Mój rozmówca musiał zauważyć moje zdziwienie, bo powiedział dobitnie: – Niech Pan zapamięta na całe życie: nie wszyscy, którzy mówią o miłości do socjalistycznego państwa, kochają je szczerze. Są dużo gorsi od otwartego wroga, bo uznają jedynie swój partykularny interes. Jeśli każą im sprzedać nasz kraj imperialistom, to zrobią to bez mrugnięcia okiem. Naszym zadaniem, moim i takich młodych ludzi, jak pan, jest wykrywanie takich wrogów oraz ich eliminowanie. – Zauważyłem, że przeszedł na mniej oficjalne „pan”. To dobry znak. – Czy mam zerwać kontakty z Grunsztajnem? – zapytałem. – Nie, skądże. Proszę, by pan dalej się z nim przyjaźnił – słowo „przyjaźnił” wypowiedział z leciutką ironią – i obserwował wszystko. Ma pan niezły dar obserwacji. To nie jest czczy komplement. To fakt, a pan ceni fakty. Proszę obserwować. To będzie dla nas bardzo cenne. – zaakcentował „dla nas”. Potem zapytał o Radom, ojca, a ja opisywałem mu nasze rodzinne problemy, smutki, radości i sukcesy i opowiadając, podświadomie czekałem na finał. Nie wiedziałem zbyt dużo o pracy służb. Moja wiedza opierała się na kilku kryminałach „z labiryntem”, Klossie z telewizyjnych przedstawień teatru Kobra i filmu W pogoni za szpiegiem, w którym porucznik Baczny tropił zachodniego dywersanta. Orientowałem się jednak, że oficer SB – byłem pewien, że to oficer – nie spotkał się ze mną tylko po to, by wysłuchać moich żalów. Eryk wysłuchał mnie uważnie i powiedział: – Miło nam się rozmawia, panie Pawle. Jest pan wyjątkowo spostrzegawczy. Potrafi pan wyciągać właściwe wnioski. Cieszę się, że w tych trudnych czasach są jeszcze młodzi ludzie, którzy rozumieją swoje obowiązki wobec ojczyzny, którzy są przekonani, że nie ma odwrotu od obranej przez nią drogi, którzy wiedzą, że wyłącznie nasza socjalistyczna wspólnota może nam zapewnić bezpieczeństwo. – Czułem się mile połechtany tymi słowami, bo któż nie lubi być docenianym. Chciałem wierzyć w te słowa i wierzyłem. Świadczył o tym awans na „pana Pawła”. Mój rozmówca przeszedł do konkretów: – Takim ludziom należy pomagać. Wydobyć z nich to, co jest najlepsze, i wykorzystać dla dobra Polski. Sądzę, że nie będzie to nasze ostatnie spotkanie, a nasza dalsza współpraca, panie Pawle, przyniesie i panu, i Polsce duże korzyści. – Po raz pierwszy padło słowo współpraca. Dla mnie on reprezentował rząd. Ja byłem jednym z wielu studentów, na początku drogi, niepewny jutra. On gwarantował mi bezpieczeństwo.


Скачать книгу