Jeszcze jeden dzień w raju. Aleksander Sowa

Читать онлайн книгу.

Jeszcze jeden dzień w raju - Aleksander Sowa


Скачать книгу
o nic, bo nie odpowiem – rozpoczęła, siadając na skraju łóżka, na którym sypiali, po czym dodała, patrząc w oczy: – Odchodzę.

      Nie pytał. Kawa nie smakowała. Zapalił silnik samochodu, ten rozgrzewał się powoli. Biegi wchodziły same, a przepisy i ograniczenia były bez znaczenia. Jechał przed siebie, a na koła nawijały się kilometry. Jechał w stronę zachodzącego najjaskrawszą purpurą słońca. Uciekał. Łzy płynęły po policzkach tak łatwo jak dźwięki z głośników radia. Potem przyszła samotna i straszna noc, obojętny dzień oraz wieczór nieuniknionego powrotu.

      W ich mieszkaniu zastał wszystko identyczne jak wtedy, gdy wyszedł. Tylko w łazience nie było już jej kosmetyków, mimo to z każdego miejsca wyzierały wspomnienia o niej. Lampa, którą kupiła w Ikei. Kaktus, którego kupili razem. Książki, płyty, ubrania i zapach, którego nie czuł, kiedy byli razem, a którego teraz nozdrza podświadomie poszukiwały, jak wyjęty z wanny karp przed Wigilią szuka wody, co pozbawione jest sensu tak samo jak to, co robił teraz.

      I nagle kuchnia. Zlew. Zwykły, metalowy, ocynkowany, prosty, taki sam od lat. Wewnątrz dwie filiżanki po kawie. Nigdy z nich nie pili. To ona piła. Z kimś.

      Wszedł do łazienki i skierował wzrok na klozet. Deska podniesiona. Patrzył na kibel i słyszał jej słowa:

      – Pamiętaj, że cię kocham.

      Wywalił z siebie kolejne porcje wymiocin.

      – Kurwa, jak to możliwe?

      Czuje, jak życie sypnęło mu piachem w oczy. Nic nie widzi. Nie wie, co dalej, i wciąż zadaje sobie to pytanie.

      Mijają dni i noce. Samotne. Życie toczy się wokół dojazdu do pracy, pracy, powrotu, snu i posiłków nieustalonej treści. Przychodzi do tych murów i płacze. Jak dziecko. Prawdziwymi łzami. Nikt tego nie widzi, ale i tak niewielu by zrozumiało. Jedynie ci, którzy sami płakali. Tylko płacząc w samotności, ma się z tego pociechę.

      Znikła nagle jak ciekły azot w powietrzu. Przepłynęła między palcami jak mgła i choć była tutaj jeszcze przed chwilą, teraz pyta ją, które zdjęcia chce zabrać. Czuje, że jest obca, jak ktoś, kogo nie widział od lat.

      Spędza z nim niektóre noce, by zrozumieli, że nie wejdą już nigdy do tej samej rzeki. Nie będą kochankami i nie połączy ich ust nic innego jak tylko przywiązanie. Jaki sens pić to samo piwo, kiedy uleciał gaz? Nigdy nie będzie już na ich ustach słowa „kocham” i ani cienia namiętności. Nie będzie słów: żyję tylko dla ciebie. Nie będzie wycieczek do miasta Karola, kiedy mróz trzaska, ani obrzydliwej czeskiej herbaty na Staroměstskim náměstí, która pomimo podłego smaku cieszyła podniebienie i serce. Nie będzie uśmiechów i wysokich dzieci. Nie będzie domu z ogródkiem, kota, psa i nie będzie nas. Nie będzie tego wszystkiego, co jej obiecał i co ona obiecała. Nie będzie nigdy już nas… Bo „nas” umarło.

      Zostanie żal, że miała odwagę zrobić to, co trzeba było i co przyszłość przyniosłaby sama. Że spieprzyli, co mogło być inaczej.

      4

      W biurze panował popołudniowy spokój. Czas ten charakteryzowała cisza, brak zajęć, nuda i myśli, że nim duża wskazówka wykona dwukrotnie okrążenie po cholernej tarczy, będzie można zamknąć. Teraz zegar wskazywał za dziesięć trzecią.

      Przez otwarte okno do wnętrza wpadało świeże wiosenne słońce i zapach ciepłego powietrza. Po chłodnym marcu nagle przyszły dni tak gorące, że natychmiast wszyscy poczuli lato. Wydawało się, że jest tak gorąco, bo wcześniej było tak bardzo zimno. Zima tego roku należała do tych najprawdziwszych. Gdy po pierwszych chłodach w połowie grudnia spadł śnieg, leżał nieprzerwanie przez niemal 120 dni. Przed świętami, w czasie zbiorowych mordów karpi, słupki rtęci pokazywały temperaturę poniżej zero, mocno, bezlitośnie i uparcie. Przez prawie trzy miesiące temperatura nie była wyższa niż −5°C. W połowie lutego był ponad 30-stopniowy mróz, który sparaliżował na kilkanaście dni ruch na ulicach i skrzyżowaniach. Staruszkowie kiwali głowami, wspominając zimy, które pamiętali z młodości, a oczekujących na przystankach spóźnionej trójki, dziewiątki czy piętnastki szlag trafiał.

      Beatka zaczęła pracować w pierwsze dni grudnia. Dni pełne euforii, zapału i dreszczyku nowości, kiedy źrenice na każdy dzwonek telefonu czy skrzypnięcie drzwi rozszerzały się jak u polującego rysia, ustąpiły teraz biurowej monotonii i nudzie.

      – Hm, ależ takie promienie słońca są przyjemne – pomyślała, parząc popołudniową inkę z mlekiem.

      Skrzywiła się na myśl, że czuje zbliżający się okres. Zaczynała pęcznieć. Za kilkanaście godzin będzie się czuła jak noworoczny balon. Jej piersi wyraźnie się zaokrągliły i stały się wrażliwe na dotyk.

      Tutaj światem był dla niej monitor. Nie licząc oczywiście wielkich okien. Często siadała na parapecie i patrzyła na podwórza. Stąd obserwowała dzieci bawiące się na dziedzińcu. Patrzyła na gołębie zlatujące pod ławeczki i na karmiących je ludzi. Relaksowała się, wydmuchując dym przepełniony arsenem, butanem i cyjanowodorem.

      Wreszcie będę mogła założyć sukienkę – pomyślała.

      – Ale dziś nuda – rzekłszy to do siebie, spojrzała na wiszący na ścianie kalendarz.

      Wskazujący datę czerwony kwadracik zakłuł ją w oczy. Z niezadowoleniem stwierdziła dwie rzeczy. Pierwszą, nieprzyjemną, że po przyjściu tutaj zapomina przesunąć ów kwadracik na aktualną datę. Druga była znacznie bardziej nieprzyjemna: do dziesiątego brakuje jeszcze równo dwóch tygodni. Dziesiąty był dniem Matki Boskiej Pieniężnej, jak mówił Igor. Czyli dniem, w którym na jej koncie pojawiały się cztery nowe, następujące po sobie cyfry. Szkoda, że nie pięć, ale dobre i to.

      Jak to jest, że mam tyle czasu na wszystko, a zawsze, kiedy popatrzę na kalendarz, to nie wskazuje, jak trzeba? – dziewczyna leniwie poddawała się myślom. Podeszła do ściany. Przesunęła znacznik na czwartek 26 kwietnia.

      Usiadła na parapecie, słońce podkreślało jej jasny i ciepły kolor oczu, a jej myśli znów uciekły daleko. Pracuje tu już prawie pół roku – myślała. Czasem ktoś przyjdzie i wtedy się nie nudzi, bo ma co robić. Ale są również takie dni, kiedy przez osiem godzin odbierze 5–6 telefonów, na chwilę wejdzie jakiś człowiek i zaraz potem sobie pójdzie. Chyba to jednak dobrze – pomyślała. W końcu, kiedy chcę, mogę wyjść do sklepu czy gdziekolwiek indziej.

      Nagle z zamyślenia obudził ją dźwięk komunikatora, sygnalizujący, że ktoś z listy kontaktów włączył komputer. Pokręcone jasne kosmyki włosów opadły jej na usta, odsunęła je za ucho i postanowiła sprawdzić, kto jest dostępny. W tej samej chwili odezwał się dzwonek biurowego telefonu.

      – Travelsun, słucham.

      – Dzień dobry, dzwonię w sprawie wyjazdu – zabrzmiał głos w słuchawce.

      Ach, więc to jakiś klient – pomyślała. Kilka minut później skończyła i przez głowę przeszła jej myśl, jacy ludzie są dziwni. Czasem pytają o tak oczywiste sprawy, jakby chcieli zapytać:

      – Proszę panią, czy jutro wstanie słońce?

      – Myślę, że tak – odpowiadała zawsze uprzejma, z uśmiechem w głosie i brakiem na twarzy. – My jako Travelsun zrobimy wszystko, co w naszej kompetencji, aby wstało. Mogę zapewnić, że wstanie.

      – A czy będzie również w powietrzu dużo powietrza?

      W czasie takich rozmów starała się zawsze zgadnąć następne pytanie.

      – Tak, będzie czym oddychać, a jeśli nie będzie przez kilka dni, to troszkę będzie trzeba poczekać, ale potem znów będzie można oddychać normalnie, proszę pana.

      Odkładając słuchawkę, uśmiechnęła się do absurdalnych myśli. W istocie dzwoniący pytali


Скачать книгу