Dwór pod Czerwonymi Makami. Andrzej F. Paczkowski

Читать онлайн книгу.

Dwór pod Czerwonymi Makami - Andrzej F. Paczkowski


Скачать книгу
dziwne, po jakimś czasie, kiedy to wszystko ułożyło się tak, jak się ułożyło, Antoni przestał zaglądać do kieliszka i nigdy więcej nie podniósł na żonę ręki. To zdarzyło się jakby dawno temu, w innym życiu. Wtedy był przecież zupełnie pogrążony w rozpaczy, z braku szczęścia i miłości nie wiedział, co robi, nie panował nad sobą. Związek z Olesią uspokoił go i nadał sens jego egzystencji.

      Mała Wanda należała do dzieci bardzo szybko się rozwijających. Interesowało ją wszystko wokół, nieustannie zadawała pytania, a kiedy coś już jej wpadło do głowy, zostawało w niej na zawsze. W wieku trzech lat płynnie mówiła po polsku, co wszystkich bardzo cieszyło. Kiedy nadchodziła zima i więcej czasu spędzało się w domu, zabawa polegała na nauce czytania i liczeniu.

      Mała często też przechadzała się z matką do pobliskiego kościółka. Siadywały w ławie i w ciszy modliły się do Boga.

      – Pamiętaj – szeptała jej matka do ucha. – Tutaj zawsze możesz przyjść i porozmawiać z Bogiem.

      – Gdzie On jest? – pytała naiwnie.

      – Wszędzie – odpowiadała matka.

      Dla Wandy nie było problemu zrozumieć słowa matki. Była mała, wyobraźnia rozwijała się w niej jak u każdego dziecka, więc od razu też zaakceptowała fakt, że Bóg mieszka w kościele, jest obecny wszędzie i widzi wszystko.

      – Możesz mu zawierzyć wszystkie kłopoty. Kiedy będzie ci ciężko, przyjdź i porozmawiaj z Nim. Poproś, a będzie ci dane. Ale też nie zapominaj dziękować.

      Mała wsłuchiwała się uważnie w matkę. Pojmowała powagę sytuacji i wyczuwała ważność chwili.

      – Za co dziś podziękujesz Panu Bogu? – zadała pytanie na koniec.

      Wanda zastanawiała się cicho.

      – Za dobry obiad – odpowiedziała.

      – Dziękujemy ci, Boże, za dobry obiad – powiedziała matka z powagą, a mała powtórzyła.

      – A o co go poprosisz?

      – Żeby nie zabierał mi Maryni.

      Marynia była jej szmacianą lalką z kukurydzianymi włosami na głowie. Dostała ją od kucharki na trzecie urodziny i nigdy się z nią nie rozstawała. Nawet teraz, siedząc w kościele, trzymała ją na rękach.

      – A więc prosimy cię, Boże, o to, aby Marynia została z nami na zawsze.

      Twarz małej pojaśniała. Tak bardzo kochała laleczkę, że życie bez niej wydawało się po prostu niemożliwe.

      Potem wychodziły z kościoła, maczały palce w wodzie święconej, żegnały się i wracały spokojnie do domu.

      Spojrzałem na kobietę, patrzącą nagle w zupełnie inną stronę. Stał tam stary kredens pełen różnych staroci. Popatrzyłem na niego nieciekawie, by po chwili spojrzeć jeszcze raz. Uważniej. Coś zwróciło moją uwagę. Wstałem powoli i przeszedłem do celu zainteresowania i szeroko otworzyłem oczy ze zdziwienia.

      – To jest Marynia? – wypowiedziałem cicho, nie mogąc uwierzyć.

      – Tak. – Uśmiechnęła się. – Jest ze mną przez cały czas. Nigdy mnie nie opuściła. Nie pozostawiłam jej też na pastwę losu. Po przyjechaniu tutaj, czułabym się bez niej opuszczona. Gdyby jej nie było, jakby mi ktoś rękę zabrał.

      – Ma dla pani wielkie znaczenie…

      – Jest świadkiem życia mojej matki. Cichym, co prawda, który nigdy nic nie wyrzeknie, nawet jednego słowa. Sama jej obecność, to, że mogę ją widzieć, przypomina mi o niej. Pokazuje, kim jestem i skąd pochodzę.

      – Musi też pokazywać upływający czas.

      – Oczywiście. Jednak nie zawsze upływający czas musi oznaczać coś złego. Czasem może się okazać wybawieniem.

      – Czy dla pani jest wybawieniem?

      – Teraz mogę powiedzieć, że tak.

      – Dlaczego?

      – Ponieważ zbliżam się do celu. Mam już bliżej końca niż ty, przynajmniej biorąc pod uwagę, że i ty dożyjesz późnego wieku.

      – A czy nie byłoby lepiej o pewnych sprawach zapomnieć? Nie wracać do nich? Żyć teraźniejszością?

      – Przecież ja tak robię! – Zdziwiła się, spoglądając na mnie. – Żyję teraźniejszością. Tylko z tobą wracam do tamtych wydarzeń, do życia utraconego. Bo chcę ci powiedzieć, jak ważna rzecz się wtedy zdarzyła. Jak wiele dostąpiłam łaski. I tego świadkiem też była Marynia.

      – Więc matka od dziecka wpajała pani wiarę w Boga?

      – Tak, zdarzał się okres, że bywałyśmy w kościele codziennie. Zrywałyśmy kwiaty w ogrodzie i zanosiliśmy siostrze Chryzostomie…

      Siostra ta była wysoką, szczupłą kobietą i końskiej twarzy. Miała też wystające zęby, ale była tak miła i takim ciepłem emanowała cała jej postawa, że ludzie po prostu do niej garnęli. Sióstr oczywiście było w parafii znacznie więcej, ale ta była inna. Wyróżniała się. W modlitwach skupiona i poważna, ale czy w ogrodzie czy w kościele, zawsze na jej twarzy pojawiał się uśmiech.

      Wiele lat później, kiedy Wanda była już dorosła, zapytała siostrę o jedną rzecz:

      – Czy pamięta siostra nasze spotkania w kościele?

      – Pamiętam.

      – Siostra zawsze się do mnie uśmiechała. Nawet kiedy się modliła.

      – Oczywiście. Pamiętam doskonale.

      – Czy jednak… nie chcę, aby zabrzmiało to jak wymówka… ale czy nie powinna być wtedy siostra raczej skupiona na modlitwie niż uśmiechu do głupiego dziecka? To się chyba Bogu nie podobało.

      Siostra Chryzostoma podeszła i z wielką czułością pogładziła wykrzywioną od pracy ręką jej dorosłą twarz.

      – Dziecko. Dla Boga najważniejszy jest ludzki uśmiech. I nie ma miejsca odpowiedniejszego niż kościół. Miłe jest Bogu rozjaśnione ludzkie oblicze. Jestem o tym przekonana. Dobre serce i uśmiech dla każdego.

      Wanda zamyśliła się na chwilę.

      – Matka bywała zawsze cicha i pełna skupienia. Poważna. Więc tylko dlatego pomyślałam…

      – Myśl. Myśli są po to, abyśmy je zamieniali w słowa i czyny. Każdy ma swój sposób rozmowy i obcowania z Bogiem. Widocznie twoja matka obrała inny niż mój. Ale to wcale nie oznacza, że gorszy. I ty pewnie znalazłaś swój sposób komunikacji.

      Była to prawda. Wanda znalazła zupełnie inny sposób na porozumiewanie się z Bogiem. Taki, który jest dozwolony mało któremu człowiekowi…

      – Należała do czystych dusz – powiedziała kobieta, podając mi ciastko, które okazało się twarde jak skała.

      Zamoczyłem je w kawie i zjadłem. Postanowiłem przynieść jej jutro coś zdecydowanie świeższego.

      – Nauczyła mnie pewnego wiersza, który zapamiętałam do dziś.

      – Powie mi pani? – Uśmiechnąłem się.

      – Brzmiał tak:

      „Na dachu siedzi gołąb i dziobie mech,

      kto nie kocha mojej mamy, żeby zdechł.”

      Roześmiałem się.

      – Piękny, choć trochę okrutny. Łatwy do zapamiętania.

      – Tak. – Teraz i ona roześmiała się cicho. – Pamiętam go przecież całe życie.

      – W ten sposób została zapamiętana


Скачать книгу