Pożądana . Морган Райс

Читать онлайн книгу.

Pożądana  - Морган Райс


Скачать книгу
ciągnące się łąki, sporadyczne gospodarstwa, owce pasące się nieopodal. Z kominów unosił się dym. Zgadywała, że ludzie zapewne właśnie coś gotowali. Na trawnikach na rozciągniętym sznurze wisiały prześcieradła. Otaczały ich sielankowe sceny, a lipcowa temperatura spadła na tyle, że chłodniejsze powietrze, zwłaszcza na tej wysokości, przyniosło im orzeźwienie.

      Po wielu godzinach lotu, kiedy minęli kolejny zakręt, nowy widok zaparł Caitlin dech w piersiach: w oddali na horyzoncie połyskiwało morze, mieniąc się żywym błękitem. Jego fale rozbijały się o bezkresne, nieskazitelne brzegi. Kiedy zbliżyli się bardziej, ziemia wzniosła się i wzgórzami ciągnęła się aż do morskiego brzegu.

      Wśród tych wzgórz, spoczywała strzelista budowla. Wyróżniając się na tle horyzontu, stał wspaniały, średniowieczny zamek, zbudowany z wapienia, ozdobiony rzeźbami i gargulcami. Znajdował się wysoko na wzgórzu, z którego rozpościerał się widok na morze. Jak okiem sięgnąć, otaczały go pola pełne kwiatów. Widok tak piękny, że zapierał dech w piersi, sprawił, że Caitlin odniosła wrażenie, iż znalazła się w pocztówce.

      Jej serce zabiło mocniej z podekscytowania, kiedy pojawiła się nadzieja, marzenie, aby właśnie to miejsce należało do Caleba. I w jakiś sposób czuła, że tak było.

      – Tak – zawołał, przekrzykując szum wiatru, czytając jak zwykle w jej myślach. – To tu.

      Jej serce zabiło mocniej z zachwytu. Była taka rozentuzjazmowana. Czuła też w sobie siłę. Była gotowa polecieć dalej o własnych siłach.

      Nagle zeskoczyła z Caleba i poleciała, szybując w powietrzu. Przez moment poczuła strach, że jej skrzydła się nie rozwiną. W następnej jednak chwili rozwinęły się, dając jej oparcie w powietrzu.

      Uwielbiała uczucie, kiedy napierało na nie powietrze. Wspaniale było znowu je mieć, być niezależną. Wzlatywała i opadała, pikując tuż przy uśmiechającym się do niej Calebie. Nurkowali i wzlatywali razem, wchodząc co rusz sobie w drogę, stykając się czasami koniuszkami skrzydeł.

      Zanurkowali razem w powietrzu jak na komendę, opadając w pobliżu zamku. Wyglądał wiekowo, sprawiał wrażenie wysłużonego, ale nie w negatywnym znaczeniu. Caitlin od razu poczuła się tu jak w domu.

      Chłonąc te wszystkie widoki: krajobraz, rozległe wzgórza, odległy ocean, pierwszy raz od niepamiętnych czasów poczuła spokój. Nareszcie poczuła się, jak w domu. Oczami wyobraźni zobaczyła własne życie spędzone tutaj u boku Caleba, może nawet ponowne założenie rodziny, jeśli to było możliwe. Byłaby tak bardzo szczęśliwa, dożywszy swych dni w tym miejscu razem z Calebem – i rodziną. Nareszcie nie dostrzegała niczego, co mogłoby stanąć im na drodze.

*

      Wylądowali razem przed zamkiem. Dębowe wrota pokrywała gruba warstwa kurzu i morskiej soli. Najwyraźniej nie były otwierane od wielu lat. Spróbował użyć klamki. Były zamknięte na klucz.

      – Minęły setki lat – powiedział Caleb. – Jestem mile zaskoczony, że nadal tu stoi, że uniknął dewastacji, że nawet wciąż jest zamknięty. Tu gdzieś był klucz…

      Sięgnął ręką wysoko nad framugą i wyczuł szczelinę za kamiennym łukiem. Przesunął palcami w górę i w dół, wzdłuż szpary, aż w końcu zatrzymał się i wyjął podłużny, srebrny, zwyczajny klucz.

      Wsunął go do otworu. Klucz pasował idealnie. Caleb obrócił go ze szczękiem.

      Odwrócił się i uśmiechnął do Caitlin, ustępując jej z drogi.

      – Czyń honory – powiedział.

      Caitlin popchnęła ciężkie, średniowieczne drzwi, które otworzyły się powoli ze skrzypieniem. Skorupa soli zaczęła odpadać od nich całymi grudkami.

      Weszli razem do wnętrza. Komnata wejściowa tonęła w mroku i niezliczonych pajęczynach. Powietrze zastygło w bezruchu przepełnionym wilgocią. Sprawiało wrażenie, że od stuleci nikt tu nie zawitał. Spojrzała w górę, na wysoko sklepione mury, potem na kamienną posadzkę. Na wszystkim spoczywała gruba warstwa kurzu, łącznie z oszklonymi oknami, blokując znaczną ilość światła, dzięki czemu było tu ciemniej niż w rzeczywistości.

      – Tędy – powiedział Caleb.

      Chwycił jej dłoń i poprowadził wąskim korytarzem, który skończył się wejściem do okazałej sali z wysokimi oknami po obu stronach. Było tu znacznie widniej, pomimo tego całego kurzu. Pozostały też jakieś meble: długi, dębowy, średniowieczny stół otoczony zdobionymi, drewnianymi krzesłami. Na środku tkwił ogromny, marmurowy kominek, jeden z największych, jakie Caitlin do tej pory widziała. Był niewiarygodny. Caitlin poczuła, jakby weszła do klasztoru.

      Zleciłem jego budowę w dwunastym wieku – powiedział, rozglądając się wokół. W tamtych czasach właśnie taka była moda.

      – Mieszkałeś tu? – spytała Caitlin.

      Skinął głową.

      – Jak długo?

      Namyślił się.

      – Jakieś sto lat – odparł. – Może dwieście.

      Caitlin nie mogła wyjść z podziwu dla ogromu czasu, w jakim funkcjonował świat wampirów.

      Nagle jednak zmartwiła się, gdy do głowy przyszła jej pewna myśl: czy mieszkał tu z inną kobietą?

      Aż bała się zapytać.

      – Nie – odparł. – Mieszkałem tu sam. Zapewniam cię. Jesteś pierwszą kobietą, którą kiedykolwiek tu zabrałem.

      Caitlin poczuła ulgę, aczkolwiek również zażenowanie, że odczytał jej myśli.

      – Chodź – powiedział. – Tędy.

      Poprowadził ją w górę po spiralnych schodach, które wiły się aż do drugiego piętra. Było tu o wiele jaśniej. Wielkie, sklepione okna wychodziły na wszystkie strony, wpuszczając promienie słońca odbijające się od odległego morza. Komnaty były tu mniejsze, bardziej intymne. Było też więcej marmurowych kominków. Przechadzając się miedzy komnatami, Caitlin odkryła w jednej z nich wielkie łoże z baldachimem. W innych komnatach stały szezlongi i krzesła wyściełane aksamitem. Nie zauważyła żadnych chodników, jedynie gołe podłogi. Miejsce to tchnęło surowością, ale jednocześnie było piękne.

      Poprowadził ją przez jedną komnatę ku ogromnym, szklanym drzwiom. Były pokryte tak grubą warstwą kurzu, że w ogóle ich nie zauważyła. Podszedł do nich, szarpnął, mocując się z zamkiem i klamką, aż wreszcie ustąpiły z trzaskiem i chmurą kurzu.

      Wyszedł na zewnątrz, a Caitlin poszła za nim.

      Wyszli na ogromny, kamienny taras zdobiony marmurami i blankami w kształcie kolumn. Podeszli razem do muru i wyjrzeli na zewnątrz.

      Roztaczał się stąd widok na cały krajobraz i ocean. Caitlin słyszała rozbijające się fale, czuła zapach morza niesiony przesyconymi nim podmuchami wiatru. Odniosła wrażenie, że oto znalazła się w niebie.

      Jeśli kiedykolwiek miałaby wymarzyć sobie swój dom, to właśnie tak zdecydowanie by wyglądał. Wszędobylski kurz wymagał kobiecej dłoni, ale Caitlin wiedziała, że mogłaby zaprowadzić tu porządek, przywrócić niegdysiejszy stan. Czuła, że rzeczywiście było to miejsce, które mogliby nazwać swoim domem.

      – Myślałem o tym, co powiedziałaś – powiedział – przez cały lot tutaj. O tym, że moglibyśmy spędzić tu nasze życie. Bardzo tego pragnę.

      Objął ją ramieniem.

      – Chciałbym, abyś tu ze mną zamieszkała. Abyśmy tutaj zaczęli wspólne życie od nowa. Właśnie tu. Jest tak cicho, spokojnie i bezpiecznie. Nikt nie zna tego miejsca. Nikt nas tu nigdy nie znajdzie. Nie widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy tu spędzić naszego życia jak normalni ludzie. Oczywiście, czeka nas sporo


Скачать книгу