Dziennik 1953-1969. Witold Gombrowicz

Читать онлайн книгу.

Dziennik 1953-1969 - Witold  Gombrowicz


Скачать книгу
się z młodym malarzem Eichlerem u Grodzickich, oświadczyłem: nie wierzę w malarstwo! (Muzykom mówię: nie wierzę w muzykę!) Potem dowiedziałem się od Zygmunta Grocholskiego, że Eichler go pytał, czy ja dla hecy uprawiam takie paradoksy. Oni nie domyślają się, ile w tej hecy jest prawdy… prawdy chyba prawdziwszej od prawd, którymi się karmi ich niewolnicze „przywiązanie” do sztuki.

      Wczoraj wybrałem się do Museo Nacional de Bellas Artes z N.N., ulegając jego namowom. Nadmiar obrazów zmęczył mnie zanim jeszcze przystąpiłem do ich oglądania; chodziliśmy od sali do sali; przystawaliśmy przed którymś z obrazów; po czym podchodziliśmy do innego obrazu. Mój towarzysz tchnął, rzecz jasna, „prostotą” i „naturalnością” (tą wtórną naturalnością będącą przezwyciężeniem sztuczności) i, zgodnie z obowiązującym savoir-vivre’m, wystrzegał się wszystkiego co by mogło być pomówione o przesadę… ja ziałem apatią, która mieniła się barwami obrzydzenia, niechęci, buntu, złości, absurdu.

      Oprócz nas jeszcze z dziesięć osób… które podchodziły, przyglądały się, odchodziły… mechaniczność ich ruchów, ich ściszenie, nadawały im pozór marionetek, a oblicza ich były żadne w porównaniu z obliczami, które spoglądały z płócien. Nie po raz pierwszy daje mi się we znaki twarz sztuki, gasząca twarze ludzi żywych. Któż chodzi do muzeum? Malarz jakiś – częściej student szkoły sztuk pięknych, lub uczeń szkół średnich – kobieta nie wiedząca co robić z czasem, kilku miłośników – osoby, które przybyły z daleka i zwiedzają miasto – ale, poza tym, nikt prawie, choć wszyscy gotowi przysięgać na kolanach, że Tycjan lub Rembrandt to cuda od jakich zbiegają ich dreszcze.

      Nie dziwi mnie ta nieobecność. Wielkie, puste sale obwieszone płótnami są odpychająco wstrętne i zdolne strącić na dno rozpaczy. Obrazy nie nadają się do tego, żeby je umieszczać jeden obok drugiego na gołej ścianie, obraz jest po to, aby ozdabiał wnętrze i był radością tych, którzy mogą z nim obcować. Tutaj wytwarza się tłok, ilość przytłacza jakość, arcydzieła liczone na tuziny przestają być arcydziełami. Któż może przyjrzeć się Murillowi gdy obok Tiepolo domaga się spojrzenia, a dalej trzydzieści innych malowideł krzyczy: patrz, patrz! Istnieje nieznośny, obniżający kontrast pomiędzy zamierzeniem każdego z tych dzieł sztuki, które chcą być jedyne i wyłączne, a ich wywieszeniem w tym budynku. Ale sztuka – nie tylko malarska – obfituje w takie marginesowe zgrzyty, absurdy, brzydoty, głupoty, które wyrzucamy poza nawias naszego odczuwania. Nie razi nas stary tenor w roli Zygfryda, freski, których nie można dojrzeć, Venus z oderwanym nosem, starość kobiety deklamującej młode wiersze.

      Ja jednak coraz mniej jestem skłonny do dzielenia mojej wrażliwości na przegródki i nie chcę zamykać oczu na absurdy, które towarzyszą sztuce, nie będąc nią. Wymagam od sztuki nie tylko aby była dobra jako sztuka, ale też aby była dobrze osadzona w życiu. Nie chcę tolerować zbyt śmiesznych jej świątyń, ani modłów… zbyt ośmieszających. Jeżeli to są arcydzieła, które takim mają wypełniać nas zachwytem – dlaczegóż uczucie nasze jest trwożne, niepewne i błądzi po omacku? Zanim padniemy na kolana przed arcydziełem, zastanawiamy się czy to aby arcydzieło, pytamy nieśmiało, czy powinno nas oszałamiać, informujemy się skrzętnie czy wolno nam doświadczać owych niebiańskich rozkoszy – po czym dopiero oddajemy się zachwytowi. Jak pogodzić tę piorunującą rzekomo moc sztuki, tak nieodpartą, spontaniczną, oczywistą, z chwiejnością naszej reakcji? I na każdym kroku zabawne gaffy, okropne wpadunki, fatalne pomyłki demaskują całą fałszywość naszego języka. Fakty policzkują co chwila nasze kłamstwo. Dlaczego ten oryginał wart jest 10 milionów, a ta jego kopia (choć tak doskonała, że dostarcza tych samych absolutnie wrażeń artystycznych) warta jedynie 10 tysięcy? Dlaczego przed oryginałem zbiera się nabożny tłum, a kopii nikt nie podziwia? Tamten obraz dostarczał niebiańskich wzruszeń póki był uważany za „dzieło Leonarda”, ale dziś nikt nań nie spojrzy ponieważ analiza farb wykazała, że to dzieło ucznia. Te plecy Gauguina są majstersztykiem, ale żeby ocenić ów majstersztyk trzeba znać technikę, mieć w głowie całą historię malarstwa oraz smak wyspecjalizowany – jakim prawem tedy podziwiają go ci, którym brak przygotowania? Otóż (tak mówiłem do mego towarzysza po opuszczeniu muzeum) gdybyśmy, zamiast analizować farby, poddali ściślejszemu, doświadczalnemu badaniu reakcje widza, wywabilibyśmy na powierzchnię bezmiar fałszerstw od którego wszystkie Partenony zawaliłyby się z trzaskiem i spłonęłaby ze wstydu Sykstyna.

      Lecz on spojrzał na mnie spod oka – zrozumiałem, że przeżywa kryzys zaufania. Wywody moje brzmiały mu prostacko nie dlatego że, w jego pojęciu, nie miałem racji, lecz przede wszystkim dlatego, że to nie był język osoby z „towarzystwa” artystycznego i ani Malraux, ani Cocteau, ani żaden inny z ludzi których on poważał, nie wypowiedzieliby się w ten sposób. Była to sfera pojęć, z której oni już dawno wyrośli, tak, była to „niższa sfera”, coś naprawdę poniżej poziomu, nie, w tym tonie nie można mówić o sztuce! I wiedziałem, co przyszło mu do głowy: że jestem Polakiem, czyli istotą bardziej prymitywną. Lecz jednocześnie byłem autorem książek, które on uważał za „europejskie”… więc chyba nie był to w moich ustach prymitywizm słowiański ale raczej zgrywa, robienie z siebie wariata? Rzekł: – Pan to mówi żeby się drażnić.

      Drażnić! Jeżeli drażni się ze mną wasza tępota, pozwólcie że i ja podrażnię się z wami! Dlaczego nie chce się wam przyjąć do wiadomości, iż wyrafinowania nie tylko nie wykluczają prostoty, lecz właśnie powinny i muszą iść z nią w parze? Że ten, kto komplikując siebie, nie potrafi jednocześnie siebie upraszczać, traci zdolność przeciwstawienia się wewnętrznego siłom, które w sobie obudził i które go zniszczą? Jeżeliby nawet w moich słowach nie było nic więcej, jak tylko chęć ulegania sztuce, zachowania wobec niej suwerenności, to już należałoby temu przyklasnąć: gdyż to jest zdrowa polityka artysty. Ale – poza tym – inne, głębsze racje czaiły się we mnie, o których on nie wiedział. Mogłem był powiedzieć mu:

      – Myślisz, że jestem naiwny, a jednak to ty jesteś naiwny. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co dzieje się w tobie, gdy patrzysz na obrazy. Sądzisz, że dobrowolnie zbliżasz się do sztuki, zwabiony jej pięknem, że to obcowanie odbywa się w atmosferze wolności i że spontanicznie rodzi się w tobie rozkosz, wyczarowana boską różdżką Piękności. Naprawdę zaś jest tak, że jakaś ręka schwyciła cię za kark, przyprowadziła przed obraz, rzuciła cię na kolana – i że wola potężniejsza od twojej kazała ci wysilać się, abyś doświadczył uczuć należytych. Jaka to dłoń i jaka wola? Ta dłoń nie jest dłonią pojedynczego człowieka, ta wola jest wolą zbiorową, zrodzoną w wymiarze międzyludzkim, zgoła ci obcym. Tak więc, ty wcale nie podziwiasz – ty jedynie starasz się podziwiać.

      Mogłem to powiedzieć i wiele więcej… ale wstrzymałem się… To wszystko musi pozostać we mnie zduszone – jakże nadać właściwy ciężar tej myśli, rozbudować ją i zorganizować w obszerniejszej pracy, gdy czas mój jest czasem drobnego urzędnika, przez nikogo nie szanowany? Wypowiadać się półsłówkami? Aluzjami do prawdy, której nie można z siebie wydobyć w całej pełni? Musiałem pozostać nie wyznany i fragmentaryczny, bezsilny wobec absurdu, który mnie wykrzywiał… nie tylko mnie…

      On mówi: ja podziwiam. Ja mówię: ty usiłujesz podziwiać. Drobna różnica, a jednak na tym drobnym przeinaczeniu wybudowano górę pobożnego kłamstwa. I w tej to skłamanej szkole wyrabia się styl: i nie jedynie – artystyczny, lecz styl myślenia i czucia elity, która uczęszcza tutaj, aby wydoskonalić swoje odczuwanie i zdobyć pewność formy.

      Piątek

      Przypominam sobie odczyt, który wygłosiłem kilka lat temu we Fray Mocho (drukowany potem w „Kulturze”: Przeciw poetom). Wówczas gdy starałem się wykazać tym Argentyńczykom, przecież tak oddalonym od Europy, konieczność odnowienia naszego podejścia do poezji wierszowanej, powiedziano mi: – Jak to? Pan domaga się, aby sztuka była „dla wszystkich”, pan, który jest typowym pisarzem elitarnym?

      Ależ


Скачать книгу