Ferdydurke. Witold Gombrowicz

Читать онлайн книгу.

Ferdydurke - Witold  Gombrowicz


Скачать книгу
Ty nam tego nie zrobisz! Cofnij i ja cofnę! Cofnijmy obaj, chcesz? Gotów jestem… przeprosić cię, gotów jestem zrobić wszystko… bylebyś tylko cofnął te słowa o tych chłopiętach… i dał się uświadomić. Cofnij o chłopiętach. Ja o chłopakach cofnę. To nie jest wyłącznie twoja osobista sprawa.

      Pylaszczkiewicz, zanim odpowiedział, zmierzył go spojrzeniem jasnym i łagodnym, ale pełnym wewnętrznej mocy. A z takim spojrzeniem nie mógł odpowiedzieć inaczej jak mocno. Odpowiedział tedy, cofając się o krok:

      – Za ideały gotów jestem oddać życie!

      Lecz Miętus już szarżował na niego z pięściami.

      – Hajda! Hajda! Na niego, chłopaki! Bić chłopię! Bij, zabij, bijcie, zabijajcie chłopię!

      – Do mnie, chłopięta, do mnie! – krzyknął Pylaszczkiewicz. – Brońcie mnie, ja jestem nieuświadomiony, jestem wasze chłopię, brońcie mnie! – krzyczał przejmująco. I na to wezwanie wielu poczuło w sobie chłopię przeciw chłopakowi. Otoczywszy Syfona zwartym kołem stawili czoło poplecznikom Miętusa. Sypnęły się razy, a Syfon wskoczył na kamień i krzyczał podniecając opór – lecz miętusowcy poczęli brać górę, zastęp Syfona cofał się i łamał. Już się zdawało, że chłopię przepadło. Nagle Syfon, wobec świtającej klęski, zaintonował ostatkiem sił na nutę Marsza Sokołów.

      Hej, bracia chłopięta, dodajcie mu sił,

      By ocknął się z martwych, by powstał, by żył!

      Pieśń, podchwycona zaraz, oczywiście rosła i wzbierała, ogromniała i płynęła falą. Śpiewali stojąc nieruchomo, z oczami za przykładem Syfona utkwionymi w jakąś daleką gwiazdę i w sam nos napastnikom. Napastnikom wobec tego opadły zaciśnięte pięści. Nie wiedzieli, jak się zabrać do nich, jak tu ich zaczepić i czym – tamci zaś śpiewali gwiazdom w nos coraz potężniej, coraz goręcej i żarliwiej. Ten i ów z miętusowców szepnął coś z cicha, pokręcił się, wykonał parę zbędnych ruchów i odszedł na stronę, a wreszcie i sam Miętus zmuszony był chrząknąć niepewnie i odejść.

      …Bywa, iż niezdrowy sen przenosi nas w krainę, gdzie wszystko krępuje, paczy i dusi, ponieważ jest z c z a s ó w m ł o d o ś c i – młode, a przeto zbyt stare już dla nas, przebrzmiałe i anachroniczne, i żadna męka nie dorówna męce takiego snu, takiej krainy. Nie może być nic straszniejszego niż wracać do spraw, z których się wyrosło, do tych dawnych, młodzieńczych, niedojrzałych, od dawna już zepchniętych w kąt i załatwionych… jak na przykład problem niewinności. O, po trzykroć mądrzy ci, którzy żyją jedynie dzisiejszą problematyką, problematyką dorosłą, w sile wieku, a starym ciotkom pozostawiają problemy już nieaktualne. Albowiem wybór tematyki i problematyki jest nieskończenie ważny dla jednostek i całych narodów, a nierzadko widzimy, że człowiek rozumny i dorosły na temat dorosły staje się w mgnieniu oka gorzko niedojrzały, gdy mu się podsunie temat nazbyt młody albo nazbyt stary – niezgodny z duchem czasu, rytmem dziejów. Zaprawdę, nie można łatwiej unaiwnić i zdziecinnić świata jak insynuując mu podobne problemy, i trzeba przyznać, że Pimko z maestrią, cechującą jeno najznakomitszych i najwytrawniejszych belfrów, uwikłał z punktu mnie i mych kolegów w dialektykę i problematykę możliwie najbardziej udziecinniającą. Znajdowałem się jakby w samym środku snu pomniejszającego i dyskwalifikującego niestrudzenie.

      Chmara gołębi przefrunęła w jesiennym słońcu i powietrzu, zawisła nad dachem, przysiadła na dębie i pofrunęła dalej. Nie mogąc znieść pieśni tryumfalnej Syfona Miętus powlókł się w przeciwległy róg podwórka z Myzdralem i Hopkiem. Po pewnym czasie opanował się na tyle, że mógł mówić. Patrzył tępo w ziemię. Wybuchnął.

      – No – i co teraz?

      – Co teraz? – odparł Myzdral. – Nie pozostaje nam nic innego jak tym energiczniej używać naszych najbardziej plugawych sobie powiedzonek! Cztery litery – cztery litery – to jest jedyna nasza broń. To broń chłopaka naszego!

      – Znowu? – zapytał Miętus. – Znowu? Aż do uprzykrzenia? Powtarzać ciągle, w kółko? W kółko mamy śpiewać tę piosenkę dlatego, że tamten nuci inną pieśń?

      Załamał się. Wyciągnął dłonie, cofnął się o parę kroków i spojrzał dokoła. Niebo na wysokościach zwisało lekkie, pobladłe, chłodne i szydercze, drzewo, rosły dąb pośrodku podwórza, odwróciło się tyłem, a stary woźny nieopodal bramy uśmiechnął się pod wąsem i odszedł.

      – Parobek – szepnął Miętus. – Parobek… Pomyślcie – gdyby jaki parobek usłyszał te nasze inteligenckie fidrygałki… – I nagle, przerażony sobą, rzucił się do ucieczki, w powietrzu przejrzystym drapaka chciał dać. – Dość, dość, nie chcę ani chłopięcia, ani chłopaka, dość tego…

      Przyjaciele złapali go.

      – Mięto, co z tobą? – mówili skąpani w powietrzu. – Tyś wódz! Bez ciebie nie damy rady!

      Miętus, przytrzymywany za ręce i schwytany, pochylił głowę i rzekł gorzko.

      – Trudno…

      Myzdral i Hopek, wstrząśnięci, milczeli. Myzdral ze zdenerwowania wziął kawałek drutu, machinalnie wepchnął w dziurę w płocie i uszkodził jednej z matek oko. Zaraz jednak rzucił drut. Matka jęknęła za płotem. W końcu Hopek zapytał nieśmiało:

      – I cóż będzie, Mięto?

      Miętus otrząsnął się z chwilowego zwątpienia.

      – Nie ma rady! – rzekł. – Musimy walczyć! Walczyć aż do upadłego!

      – Brawo! – zawołali. – Takim cię chcemy mieć! Teraz jesteś znowu nasz, nasz dawny Miętus!

      Lecz przywódca machnął beznadziejnie ręką.

      – O, te wasze okrzyki! Nie lepsze one od pieśni Syfona! Ale trudno, skoro trzeba, to trzeba. Walczyć? Ale walczyć nie można. Bo przypuściwszy nawet, że damy po zębach, cóż z tego? W to mu graj – zrobimy z niego męczennika, dopiero wtedy zobaczycie, jaką nam odwali niezłomną i uciśnioną niewinność. A zresztą, choćbyśmy i chcieli rzucić się na nich, widzieliście przecież – odstawią nam takie bohaterstwo, że najodważniejszy zwieje. Nie, to na nic! I w ogóle wszystko – przekleństwa, występki, brudy na nic, na nic! Mówię wam, to tylko woda na jego młyn, to tylko mleczko dla jego chłopięcia. Na pewno on na to liczy! Nie, nie, ale na szczęście – głos Miętusa przybrał tony dziwnej zajadłości – na szczęście, jest inny sposób… bardziej skuteczny… odbierzemy mu raz na zawsze ochotę do śpiewów.

      – Jak? – zapytali z przebłyskiem nadziei.

      – Panowie – powiedział sucho i rzeczowo – jeżeli Syfon sam nie chce, musimy go uświadomić siłą. Trzeba będzie porwać go i związać. Na szczęście, można jeszcze dostać się do środka przez uszy. Zwiążemy i tak uświadomimy, że rodzona matka nie pozna! Raz na zawsze zepsujemy cacko! Ale cicho! Przygotujcie sznury!

      Słuchałem tego spisku z zapartym tchem i łomoczącym w piersi sercem, gdy Pimko ukazał się we drzwiach szkoły i kiwnął, abym poszedł z nim do dyrektora Piórkowskiego. Gołębie znów się ukazały. Trzepocząc przysiadły na płocie, za którym były matki. Idąc długim szkolnym korytarzem zastanawiałem się gorączkowo, jak by wyjaśnić i zaprotestować, nie mogłem jednakże, gdyż Pimko pluł do każdej spotkanej po drodze spluwaczki i mnie kazał robić to samo – więc nie mogłem… i tak, plując, doszliśmy do gabinetu dyr. Piórkowskiego. Piórkowski, olbrzym jakiś gigantyczny, przyjął nas siedząc absolutnie i potężnie, lecz łaskawie, bezzwłocznie po ojcowsku szczypnął mnie w policzek, wytworzył serdeczny nastrój, ręką wziął pod brodę, ja ukłoniłem się zamiast protestować, a dyrektor rzekł basem nade mną do Pimki.

      – Pupa, pupa, pupa! Dziękuję za pamięć, drogi profesorze!


Скачать книгу