Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Читать онлайн книгу.

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio


Скачать книгу
nie jest tak bogatym złożem, jakim było Cai Shen. Naprawa robotów do wzbogacania jest absolutnie konieczna. Nie chcecie przecież zawalić ustalonych z nami kontyngentów, prawda?

      Cienki jak struna fortepianowa uśmieszek pojawił się na twarzy mego ojca, a w sali zapadło milczenie duszące jak garota. Z groźbami wobec lorda Diablej Siedziby wiązała się długa historia niepowodzeń. Któregoś razu, kiedy ojciec był niewiele starszy ode mnie, wicekrólowa, czyli moja babka, została wezwana przez Imperatora na Forum. Nie było jej trzydzieści siedem lat, a osierocony pan Diablej Siedziby został mianowany jej egzekutorem. Nie minęły nawet trzy lata, gdy ród Orinów z Linon przestał płacić ojcu należną daninę, a w kolejnym roku lord Orin z pomocą kilku rodów exsulów wystawił całą armię, aby odsunąć od władzy mego ojca oraz nieobecną wicekrólową-księżnę. Nadlecieli z innych planet systemu i spadli na nas z nieba jak deszcz.

      W historii rebelii Orinów nie było już kolejnego roku, a zamek na Linon jest teraz miejscem zamieszkanym tylko przez duchy, porzuconą w mrocznym kraterze opustoszałą twierdzą na odległym księżycu Systemu Delos. Ojciec kazał zabić wszystkich członków rodu Orinów, zniszczyć ich magazyn genów oraz arsenał atomowy ich rodziny. Posypałby ich ziemię solą, gdyby to miało jakikolwiek sens na planecie pozbawionej powietrza. Wystarczyło jednak, że otworzył okna hermetycznie zamkniętej fortecy i wypuścił z niej całe powietrze.

      Myślę, że dyrektorka uświadomiła sobie swój błąd, bo przeciągnąwszy dłonią po głowie, łaskawie odwróciła wzrok. Ojciec dobrze wiedział, jestem tego pewien, że nie ma do czynienia z jakimś exsulskim rodem, tylko z panią dyrektor największej międzygwiezdnej korporacji obejmującej systemy dziesięciu tysięcy gwiazd, ale nie zmienił swojego zachowania.

      – Przypominam, pani dyrektor, że to nie ja zmieniłem kurs mego gwiezdnego statku o kilka parseków, aby wziąć udział w tym spotkaniu. Zrobiła to pani. Jeśli sądzi pani, że może pozyskiwać skądś uran na skalę porównywalną z tutejszym wydobyciem, i na dodatek pozyskiwać legalnie, to ja pani nie zatrzymuję. Jeśli jednak, z drugiej strony, ta nieszczęsna tragedia na Cai Shen oznacza, że musi pani polegać w interesach na mnie i mojej infrastrukturze, to radzę, że przestała pani prowadzić ze mną te gry i powiedziała otwarcie, czego potrzebuje.

      Siedziałem w milczeniu, żałując, że w ogóle pojawiłem się na tym spotkaniu. Spotkanie bowiem zostało przerwane, a Alcuin poprowadził grupę Mandari na rozmowę z fakcjonariuszką Gildii Górniczej, pozwalając logothetom oraz personelowi Zakonu rozchodzić się wolniej.

      – Ty. – Głos ojca znów wywarł na mnie to alarmujące wrażenie, wciskając się pod inne odgłosy, aż zawładnął, jak żmija, moją uwagą. – Zostajesz.

      Opadłem bezwładnie z powrotem na krzesło i zdążyłem jedynie zobaczyć znikające za drzwiami plecy Eusebii i młodego Severna. Stara przeorysza opierała się na ramieniu swego podwładnego. Poruszali się jak para zaklętych cieni. Ich szaty były czarniejsze od zbroi peltastów, którzy wysunęli się z boków, by zamknąć za nimi drzwi. Zanim to nastąpiło, dostrzegłem przygarbioną postać Gibsona wspartego na lasce i marszczącego czoło, czego wcale nie próbował ukryć. Zaniepokoiło mnie to bardziej niż cokolwiek innego: to, że nie zapanował nad swoimi emocjami, a powinien to zrobić.

      Zostałem więc sam z rodziną.

      – Mamy nie było na spotkaniu?

      Ojciec prychnął i poprawił mankiety swoich białych rękawów wystające spod czarnego żakietu.

      – Twoja matka wyjechała do Haspidy.

      – Znowu? – Crispin odłożył tablet i wyrzucił ręce w górę. – Przecież dopiero co przyjechała.

      Lord Alistair odczekał chwilę, bębniąc długimi palcami o blat stołu. Wbił oczy w spiczastą, drewnianą maskę w kształcie serca, stanowiącą centralny punkt ściennej dekoracji. Gdy się obejrzałem, żeby spojrzeć na to paskudztwo, powiedział:

      – Obiecałeś im pomoc.

      Zbity z tropu, rozejrzałem się wokół, unosząc ze zdziwieniem brwi.

      – Słucham?

      – Fakcjonariuszka Gildii spotkała się z Feng. Obiecałeś jej nowe wyposażenie.

      – Balem? – Wyprostowałem się na krześle. – Nie zrobiłem nic takiego.

      Głęboki głos lorda Alistaira był śmiertelnie spokojny, gdy uciął wszelkie dalsze protesty.

      – Dałeś tej przeklętej babie zapewnienie, że zrobimy coś, żeby pomóc jej robotnikom.

      – Bo powinniśmy to zrobić, ojcze!

      – Czy masz pojęcie, ile kosztują roboty do wzbogacania uranu, chłopcze? – Kiedy nie odpowiedziałem od razu, stwierdził: – Prawie piętnaście milionów marek, a to jeszcze przed doliczeniem kosztów importu i dziesięciny, jaką musimy zapłacić Zakonowi. Pochylił się nad stołem i zmrużył oczy. – A wiesz może, ile takich robotów popsuto w ciągu ostatnich trzech standardowych dekad?

      Crispin coś mruknął, a ja obróciłem się i spojrzałem na niego, zanim odpowiedziałem na to pytanie. Patrzył na mnie tymi samymi fiołkowymi oczami co ojciec. Pomyślałem o maskach za drzwiami, o twarzach moich przodków. Przepełniały mnie niepokojem, poczuciem, że wszyscy urodziliśmy się na zamówienie, skrojeni z tego samego fiołkowoocznego materiału. Tak się złożyło, że znałem odpowiedź na pytanie ojca, zamknąłem więc oczy i odpowiedziałem:

      – Dziewięć.

      – Dziewięć? – Crispin aż gwizdnął.

      – To Zakon – powiedziałem. – Gdybyśmy tylko mieli techniczną możliwość prowadzenia szeroko zakrojonych napraw… – Ale nie było to możliwe. W tamtym czasie Zakon kontrolował handel oraz wykorzystanie wszelkich złożonych maszyn. Poszukiwali daimonów, inteligentnych machin, za których pomocą Mericanii dawno temu ciemiężyli resztę ludzkości, a które ich z kolei pognębiły. Po dwóch tysiącach lat żaden z tych potworów nie ujawnił się już więcej w obrębie Imperium, ale Zakon zachowywał czujność. Jeśli któryś z lordów przekroczył cienką granicę – zbudował prywatną sieć danych, zatrudnił cudzoziemskich informatyków, handlował zakazanymi technologiami z Extrasolarianami albo zakupił choćby jednego więcej robota do wzbogacania uranu bez wyraźnej zgody przeora danego systemu planetarnego – ponosił konsekwencje. Daimony były wszędzie, mówił Zakon. Duchy w maszynie. Te potworności tylko czekały, aż jakiś szalony mag wywoła je z silikonu i kryształów ytterbium. Lordowie, którzy zabawiali się tą mroczną sztuką, stawali się obiektem śledztwa Inkwizycji oraz tortur w rękach katarów. W najgorszych przypadkach oczyszczano całe planety nuklearnym ogniem albo plagą, albo czymkolwiek innym, co mieli w swoim arsenale czarni kapłani.

      Ojciec doskonale zdawał sobie sprawę z tych śmiertelnych zagrożeń. Pobladłymi ustami zapytał:

      – Czy chcesz Inkwizycji, chłopcze?

      – Ja tylko mówiłem, że…

      – Wiem, co mówiłeś. – Lord Alistair wstał i spojrzał na mnie znad swego orlego nosa. – I wiesz, jakie to niebezpieczne. Czy myślisz, że Eusebia i ten cały Severn zawahają się choćby przez moment, nim każą nam pójść pod nóż? Stąpamy tu po bardzo cienkiej linie. Wszyscy.

      Crispin spojrzał na ojca.

      – Nie zrobiliśmy nic złego.

      Odchyliłem się na oparcie krzesła i skrzyżowałem ramiona na piersiach.

      – Świadom jestem naszego posłuszeństwa wobec nakazów Zakonu, sire. Myślę tylko, że jeśli wystąpienie o zgodę na zakup nowego sprzętu jest wszystkim, czego trzeba, by przywrócić równowagę


Скачать книгу