Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Читать онлайн книгу.

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio


Скачать книгу
naturę w zgodzie z wewnętrznym prawem. Nazywamy naszego imperatora bogiem, żeby dbał o nasze bezpieczeństwo i kontrolował chaos natury. Cywilizacja jest rodzajem modlitwy: żebyśmy dzięki właściwym działaniom sprowadzili pokój i równowagę, które są pragnieniem każdego zacnego serca. Ale natura jest oporna, bo nawet w środku takiego miasta jak Meidua, w tak cywilizowanym świecie jak Delos, młody człowiek może po prostu skręcić w złą stronę i zostać napadnięty przez bandę zbójców. Żadna modlitwa nie jest doskonała, ani żadne miasto.

      Nagle zrobiło się bardzo, bardzo zimno.

      ROZDZIAŁ 8

      GIBSON

      Gdybym umarł w tamtej uliczce ponad tysiąc lat temu, wszystko wyglądałoby inaczej. Nadal świeciłoby słońce na niebie nad Gododdinem. Cielcinowie nie zostaliby zmuszeni do życia jako nasi więźniowie, w naszych alienażach. Ale wówczas wciąż trwałaby Krucjata. Wiem, co o mnie mówią, jak nazywają mnie w historycznych książkach. Pożeracz Słońc. Półnieśmiertelny. Demoniczny, królobójczy, ludobójczy. Wszystko to słyszałem. I tak jak powiedziałem, nigdy nie pozostajemy jednym. Jak w zagadce sfinksa zadanej biednemu, skazanemu na nieuchronność swego przeznaczenia Edypowi: zmieniamy się.

      Jeśli jesteście ciekawi, kiedy przeszedłem swój chrzest, to powróćcie do tamtej chwili, kiedy leżałem umierający na odludnej ulicy w Meidui, ze złamaną ręką, połamanymi żebrami i pękniętą czaszką, z nadwerężonym kręgosłupem. Powróćcie do chwili, kiedy ja zostałem powalony, a Crispin wyniesiony do chwały jako bożyszcze tłumu. Później oglądałem holografy z tego wydarzenia, gdy dochodziłem do zdrowia w moich apartamentach w Diablej Siedzibie, i widziałem, jak na arenie koloseum obsypywano Crispina kwiatami, jak ludzie śmiali się i wiwatowali na cześć walecznego syna archona w jego głupiej pelerynce.

* * *

      Obudziłem się i ujrzałem malowane gwiazdozbiory. Hebanowe deski zatopione w gipsie, nazwy gwiazd na mosiężnych inkrustacjach. Sadal Suud, Helvetios, gwiazdozbiór Arma, nasza tarcza. A tuż pod nimi Astranavis, statek kosmiczny. Mój pokój z łukowym sklepieniem, ozdobiony w hołdzie dla nieba nad Delos. Mój pokój. To nieprawda. Ja przecież nie żyłem. Jakże mógłbym być w moim pokoju? Starałem się poruszyć, ale nie mogłem. Każdy ruch powodował tylko tępy ból w kościach. Mogłem jednak ruszać głową, więc rozejrzałem się wokół. Przygarbiona postać w zielonym stroju siedziała przy moim łóżku, z pochyloną głową, jakby pogrążona w modlitwie. Albo we śnie. Za nią widniały znajome półki z książkami, stacja do gier, płyta holograficzna oraz obraz rozbitych statków kosmicznych malowany białą farbą na czarnym płótnie. Oryginalne dzieło Rudasa.

      – Gibsonie – spróbowałem powiedzieć, ale przez moje suche gardło przedarł się tylko jęk. Otworzyłem szeroko oczy, gdy zobaczyłem urządzenie przymocowane do mojej ręki. Przypominało to rękawicę lub szkielet, luźny zestaw metalowych płytek, jak płatki orchidei albo jak jakieś średniowieczne narzędzie tortur. – Gibsonie… – Tym razem wydobyłem z siebie dziecinny dźwięk przypominający słowo. Były tam też igły, cienkie jak włos i giętkie, które napierały w dół rękawicy przymocowanej do mojej zrujnowanej dłoni. Podobne urządzenie, tylko ciaśniej dopasowane, więziło moje żebra, a oba niemal się żarzyły od wytwarzanego ciepła. Ktoś przywiązał moją zdrową rękę do brzegu łóżka, aby ochronić ranione części mego ciała. Wyobraziłem sobie, że te giętkie igły wnikają w moje ciało i wiją się w kościach, rozrastając się niczym korzenie, aby mógł zachodzić przyspieszony proces gojenia.

      Starzec drgnął, po czym poruszył się z przesadną powolnością człowieka wyczerpanego, który powraca do przytomności, i wydał z siebie jęk przypominający trzask drzewa. Laska wyśliznęła mu się i mosiężna gałka uderzyła o płyty posadzki. Nie zwrócił na to uwagi, pochyliwszy się ruchem, który nie-scholiasta powiązałby z ekscytacją.

      – Ocknąłeś się.

      Spróbowałem wzruszyć ramionami, ale to wywarło nacisk na diabelskie konstrukcje unieruchamiające moją rękę i korpus, wydobyłem więc z siebie tylko chrapliwe westchnienie:

      – Taak.

      – Co, na imię Ziemi, robiłeś sam w mieście? – W jego głosie nie było gniewu. On nigdy się nie gniewał. Podstawowy trening scholiasty polegał na wykorzenieniu z siebie emocji i wyniesieniu stoickiego rozumu ponad zwykłe ludzkie porywy. A jednak… a jednak w tych szarych, załzawionych oczach i opuszczonych lekko kącikach ust widoczna była troska.

      Jak długo tu siedział, skulony na krześle?

      Chrapliwie wciągnąłem powietrze i zamiast odpowiedzieć, sam zadałem mu pytanie:

      – Jak długo?

      Niezbyt dobrze to ująłem. Mętnie. Starzec o lwim wyglądzie schylił się i wreszcie podniósł z podłogi laskę.

      – Będzie już niemal pięć dni. Byłeś prawie martwy, gdy cię tu przynieśli. Pierwszy dzień trwałeś w zawieszeniu, a Tor Alma pracowała nad odbudową uszkodzonej tkanki twojego mózgu.

      Mimowolnie zmarszczyłem brwi.

      – Uszkodzonej?

      Gibson niemal się uśmiechnął.

      – W każdym razie nikt nie zauważy różnicy.

      – To żart?

      Starzec spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

      – Dojdziesz w pełni do siebie, tak powiedziała Alma. Zna się na swojej robocie.

      Poruszyłem zdrową ręką i pociągnąłem za pas. W głowie miałem takie uczucie, jakby jakiś perwersyjny chirurg wypakował ją watą nasączoną alkoholem, taka była lekka. W oczach czułem pulsowanie.

      – Myślę, że lepiej by było, gdybym umarł. – Z jękiem opuściłem głowę z powrotem na poduszkę.

      Scholiasta powiódł spojrzeniem po mojej twarzy, unosząc brew.

      – Nie powinieneś tak mówić. – Zerknął w stronę wąskiego okna i dalej, na morze.

      – Wiesz, że nie mówiłem poważnie.

      Pociągnął nosem, a jego długie palce zacisnęły się na gałce laski.

      – Wiem – odparł. Spróbowałem poruszyć się znowu, lecz Gibson wyciągnął rękę i położył mi dłoń na ramieniu. – Nie ruszaj się, paniczu.

      Nie posłuchałem i usiłowałem usiąść. Biały rozbłysk bólu przemknął mi za oczami i opadłem na wznak, tracąc przytomność.

      Kiedy się ocknąłem, Gibson wciąż siedział przy mnie z zamkniętymi oczami, mrucząc coś cicho do siebie. Musiała nastąpić jakaś zmiana w moim oddechu, bo otworzył jedno oko jak sowa, do której był teraz tak podobny.

      – Mówiłem, żebyś się nie ruszał, prawda?

      – Długo mnie nie było?

      – Tylko parę godzin. Twoja matka będzie szczęśliwa, kiedy się dowie, że znów jesteś wśród żywych.

      Czując się silniejszy niż przy poprzednim ocknięciu, powiedziałem:

      – Czy teraz? – Powiodłem spojrzeniem po pokoju, tym razem poruszając jedynie oczami, bo bałem się popełnić ten sam błąd. – Czy jest woda? – Z chirurgiczną precyzją scholiasta wstał i oparłszy laskę o krzesło, podreptał przez pokój do kredensu, gdzie srebrny dystrybutor napojów nalał mu kubek zimnej wody. Gibson znalazł słomkę, wrócił do mego łóżka i podał mi kubek. – Powiedz mi, Gibsonie: skoro matka tak się mną przejmuje, to dlaczego jej tu nie ma? – Wypiłem łyk, a woda smakowała lepiej niż najlepsze wino mego ojca. Znałem już odpowiedź, ale mimo to nalegałem. – Nie


Скачать книгу