Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio

Читать онлайн книгу.

Pożeracz Słońc - Christopher  Ruocchio


Скачать книгу
gdy miasto Meidua było wysokie, a jego dumne wieże mierzyły jak palce suplikanta prosto w szare niebiosa, Karch było niskie i przysadziste. Stanowiło zbieraninę dwu- i trzypiętrowych budynków wzdłuż kamienistego wzniesienia nad zatoką. Na jej niebieskoszarych wodach unosiły się jak śmieci splątane ze sobą pontonowe mosty i platformy zakotwiczone do betonowych słupów sterczących z toni jak ości ryby. Tłoczyło się tam mnóstwo statków: żaglowych, parowych i gwiezdnych.

      Do tego ludzie. Na Ziemię i Imperatora, ci ludzie! Potworna ciżba, tłok, smród i hałas. A ja byłem tu wysokim mężczyzną i o ponad głowę przerastałem najwyższego plebejusza w tłumie. Zacząłem się więc garbić, z torbą przewieszoną przez ramię, z koszulą rozpiętą na piersi w tym niezwykłym upale. Dwaj legioniści mojej matki, w zwyczajnych ubraniach, lecz z pistoletami przy boku, nieśli przede mną mój kufer z takim zdecydowaniem, że tłum sam rozstępował się na ich drodze. Pontony kołysały się pod naszymi stopami, wzbudzając łagodne fale.

      Demetri ruszył przed nami, toteż gdy zbliżyliśmy się do ciemnego rombu jego statku spoczywającego na falach, wyszedł nam na spotkanie. Rozpiął pomarańczowo-zieloną szatę i jedwab powiewał teraz na nim luźno. Podniósł rękę i pomachał nam. Odpowiedziałem mu tym samym gestem i przyspieszyłem kroku, wymijając dwóch barczystych marynarzy, którzy rozładowywali mały transportowiec. Ledwo ich zauważyłem, całą uwagę skupiwszy na matowym, czarnym kadłubie statku osiadłego na powierzchni zatoki.

      Jaddyjski statek przypominał mi katamaran z dwoma wybrzuszonymi pływakami po bokach, wystającymi nieco z przodu i z tyłu blisko czterdziestometrowego kadłuba. Pomiędzy pływakami, niczym przymknięte oko, wyzierała alumglasowa kopuła, za którą sterczała wąska stożkowa wieżyczka w towarzystwie dwóch ciężkich stateczników zastępujących stery, gdy statek znajdował się w wodzie. Cały był czarny jak przestrzeń kosmiczna, a na kadłubie z adamantu rozmieszczono tu i ówdzie elementy ceramiczne i tytanowe. Z mojego opisu wynika, że wygląda nader imponująco. Gdybym był jakimś prowincjonalnym technikiem zarabiającym ledwie dwa hurasamy, taki zapewne by mi się wydał. Ale mnie, syna archona, to, co zobaczyłem… zaniepokoiło.

      Spękania grubości włosa, miejscami uszczelniane i spawane, pokrywały ceramiczną powierzchnię. Na przedzie statku widniał spłowiały wizerunek dwóch złożonych dłoni, których stykające się palce obejmowały wypisaną jaddyjskimi literami nazwę statku: Eurynasir.

      Sól delijskiego oceanu naznaczyła dolne partie kadłuba, a dym wydobywający się z tyłu z nagrzanych silników turboodrzutowych skojarzył mi się ze starożytną, opalaną węglem lokomotywą. Być może statek miał generatory tłumienia przeciążeń, ale ich nie zauważyłem.

      – Fajny statek! – zawołałem i opuściłem rękę. – Mam nadzieję, że nie kazałem ci czekać, kapitanie. – Minęło może pół godziny od chwili, gdy rozstaliśmy się w obskurnym, przesiąkniętym zapachem jubali szynku. Na pływającej platformie cuchnęło ozonem odrzutowych silników i olejem napędowym z zewnętrznych motorów.

      Demetri Arello uśmiechnął się, białe zęby błysnęły w świetle dnia.

      – Jesteś w samą porę. Pośpiesz się. – Dostrzegł żołnierzy, którzy nieśli mój kufer, i jego uśmiech przygasł, gdy powiedział: – Jeśli miałem jeszcze jakieś wątpliwości, kim jesteś, to właśnie je rozwiałeś. – Przyglądał się żołnierzom, którzy tymczasem postawili kufer. – Sami wniesiemy go do środka. – Zagryzł wargę, przyglądając mi się, jakbym był jakimś szczególnym okazem w gablocie. Bębnił palcami o udo.

      – Jedną chwilę – powiedziałem, odwracając się do Kyry. – Zrobiłaś wszystko, co trzeba, pani porucznik. Zabieraj pozostałych i ruszajcie. Przy odrobinie szczęścia jeszcze was nie szukają.

      Pokręciła głową i zatknęła kciuk za pasek tuniki.

      – Na to już za późno.

      Nagle moją uwagę przykuł czubek buta i zacząłem przemawiać do niego zamiast do stojącej przede mną kobiety.

      – Przepraszam. – Chciałem, żeby coś powiedziała. Cokolwiek. Że wszystko w porządku. Pomyślałem o groźbie Crispina i zapewniłem: – Matka cię ochroni. Przysięgam. Poproś ją, żeby zatrudniła cię u mojej babki. Wszędzie, byle z dala od zamku. – Od mego brata, pomyślałem.

      – Nic mi nie będzie – powiedziała krótko i odwróciła się, żeby odejść.

      Nie mogłem winić jej za pośpiech.

      Ale złapałem ją za nadgarstek.

      – Kyro, zaczekaj. – Obejrzała się, wciąż na pół odwrócona ode mnie, a jej twarde spojrzenie spoczęło na miejscu, w którym zacisnęła się moja dłoń. Zacząłem się zastanawiać, czy sądzi, że znów zamierzam ją pocałować. Nie miałem takiego zamiaru. Po prostu wiedziałem, że to bardzo ważny moment, bo jej twarz była ostatnią znajomą twarzą, jaką dane mi było teraz zobaczyć, ostatnim fragmentem mego zakończonego dzieciństwa. Chciałem powiedzieć coś, co by zapamiętała. Ale puściłem jej rękę, przycisnąłem w salucie pięść do piersi i zdołałem tylko powtórzyć: – Przepraszam.

      Bardzo chciałem, żeby coś powiedziała. Ale nie zrobiła tego. Skinęła głową, odwróciła się i odeszła, przechodząc między dwoma legionistami, którzy odwzajemnili mój salut i zniknęli w tłumie. Zapamiętałem to tak, że stałem tam długo, obserwując troje żołnierzy ubranych po cywilnemu zanurzających się w ciżbie kłębiącej się na pływającej platformie. Ale to tylko sen. W rzeczywistości upłynęła może sekunda, gdy Demetri złapał mnie za ramię i ponaglająco uścisnął.

      – Pospiesz się, chłopcze. Tracimy czas.

      – Tak – odparłem słabym głosem, wyciągając szyję i klepiąc się po ubraniu, aby ostatni raz sprawdzić zawartość kieszeni: nóż, stały identyfikator, kilka hurasamów, list polecający, który napisał dla mnie Gibson, oraz uniwersalna karta, którą zdobyłem od Leny Balem i Gildii Górniczej. Dwadzieścia tysięcy marek to była cenna rzecz. Znalazłszy się poza światem, z dala od mego ojca i jego wścibskich oczu, będę mógł rozpocząć życie, jakie sobie wymarzę. Pomimo listu Gibsona mogłem udać się wszędzie. Dwadzieścia tysięcy to było dość, żeby wykupić przelot na statku. Na wielu statkach. Oprócz tego, dzięki mojej krwi mogłem kupić statek na kredyt, zostać kupcem albo najemnikiem. Wyobrażałem sobie, jak żegluję do Judekki jak Simeon Rudy, przełamuję się chlebem z avianem Irchtanim, zwiedzam wszechświat. Mimo woli uśmiechałem się.

      Najpierw na Teukros.

      Pochyliwszy się, pomogłem Demetriemu wtaszczyć mój kufer. Zszedłem po załadunkowej rampie w chłodny, sterylny półmrok i pożegnałem ostatecznie srebrne słońce i niebo mego świata.

      ROZDZIAŁ 20

      W NIEZNANE

      – To jak, odpływamy? – zapytał chropawy kobiecy głos, kiedy obaj z Demetrim skończyliśmy upychać mój wielki kufer pomiędzy drewnianymi skrzyniami a stalowymi beczkami w wolnej przestrzeni niskiego pomieszczenia ładowni. Temperatura na pokładzie Eurynasira była umiarkowana, podobnie jak na wielu innych statkach, a przytłumione, złotawe światło rzucało niewyraźny poblask na czarne ściany i wytartą metalową podłogę. W powietrzu unosiła się woń oleju silnikowego, rozgrzanego metalu i czegoś przypominającego spalony proch strzelniczy. Oraz rdzy. Żadnego czystego zapachu, który napawałby zaufaniem. Statek latał już od bardzo dawna, przynajmniej od wielu dziesięcioleci, a może jeszcze dłużej.

      Odwróciłem się i ujrzałem zbliżającą się ku nam kobietę w spłowiałym szarym kombinezonie. Miała taką samą brązową skórę jak Demetri i takie same lśniącobiałe włosy, choć


Скачать книгу