Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл
Читать онлайн книгу.do trzeciej, a potem wyszedłem z katedry i zwróciłem się w kierunku klasztoru Madonny, gdzie miał się rozpocząć atak.
Możecie sobie wyobrazić, panowie, którzy mnie dokładnie znacie, że nie byłem tym człowiekiem, któryby powrócił do obozu z małostkowem doniesieniem, iż nasz agent został zamordowany, i że należy szukać innych dróg i środków do zdobycia miasta. Albo spełnię to nieskończone zadanie w jakiś sposób, albo też stanowisko rotmistrza pierwszej klasy przy huzarach będzie wolne.
Przeszedłem bez przeszkody przez szeroką ulicę, którą opisałem przedtem, aż dotarłem do kamiennego klasztoru, który stanowił zewnętrzną linję obronną nieprzyjaciela. Był zbudowany w wielkim czworoboku, a w środku znajdował się ogród.
W ogrodzie tym zebrało się kilkuset uzbrojonych łudzi, ponieważ naturalnie wiadomem było, iż Francuzi przypuszczą szturm najpierw do tego punktu.
Dotychczas w całej Europie mieliśmy jako przeciwnika armję regularną. Dopiero tu, w Hiszpanji mieliśmy się dowiedzieć, jak strasznem jest walczyć przeciwko całej ludności.
Z jednej strony nie można zdobyć wielkiej sławy, gdyż co to znaczy rozbić w puch i pokonać cały tłum starych handlarzy, głupich chłopów, sfanatyzowanych popów, rozwścieczonych kobiet i tym podobnych nędznych kreatur? Z drugiej strony ciągłe niepokoje i niebezpieczeństwa są wielkie, gdyż ludzie ci nie dają człowiekowi spokoju, nie zważają na reguły wojenne i czynią najrozpaczliwsze wysiłki, aby szkodzić w najprzeróżniejszy sposób.
Miałem świadomość tego, jak wstrętnem jest zadaniem prowadzić wojnę z taką pstrą i zajadłą hołotą, która stała w ogrodzie klasztoru dokoła ogni. My żołnierze nie troszczymy się wcale o polityczne rozważania, ale na tej wojnie w Hiszpanji zdawało się już od samego początku ciężyć jakieś przekleństwo.
W owej chwili jednak nie miałem czasu zastanawiać się nad takiemi rzeczami.
Jak już zauważyłem poprzednio, nie było trudnem dostać się do ogrodu, ale dostać się do klasztoru było bardzo trudno.
Zacząłem się z początku przechadzać po ogrodzie i spostrzegłem wkrótce wielkie pomalowane okno, które z pewnością musiało należeć do kaplicy. Wiedziałem od Huberta, iż cela przeoryszy, w której znajdował się proch, była blisko kaplicy i że lont przez otwór w ścianie przeciągnięty był do celi sąsiedniej. W każdym razie musiałem się dostać do klasztoru.
U wejścia stała warta. Jakże przejdę obok niej, aby mnie nie zatrzymała? Nagle rozjaśniło mi się w głowie, jak sobie począć należy.
W ogrodzie znajdowała się studnia, a obok niej stało kilka próżnych wiader. Człowieka, który w każdej ręce trzyma wiadro wody, nie pytają, czego chce. Wartownik otworzył drzwi i przepuścił mnie.
Znalazłem się w długim kurytarzu z kamienną posadzką, a tliły się w nim latarnie; po jednej stronie znajdowały się cele mniszek. Nareszcie więc byłem blisko celu. Udałem się bez namysłu dalej, gdyż z ogrodu przypatrzyłem się doskonale, którą drogą iść mi wypada.
Mnóstwo żołnierzy hiszpańskich leżało z fajkami w zębach w tym kurytarzu, a niektórzy nawet zagadywali do mnie. Przypuszczałem, iż proszą mnie o błogosławieństwo, a moje ora pro nobis zdawało się wystarczać im zupełnie.
Wkrótce doszedłem do kaplicy, a można było łatwo spostrzec, iż izba obok służyła do przechowywania prochu, gdyż posadzka dokoła była aż czarna od niego. Drzwi były zamknięte, a dwóch tęgich drabów trzymało przed niemi wartę. Jednemu z nich zwisał u pasa klucz. Gdyby był sam, byłby klucz zaraz znalazł się w moich rękach, ale wobec drugiego draba nie było widoku dostania go przemocą w moje ręce.
Najbliższa cela za prochownią musiała należeć do siostry Angeliki. Drzwi były napoły otwarte. Wziąłem na odwagę, postawiłem wiadra z wodą na kurytarzu i wszedłem do środka, nie zatrzymywany przez nikogo.
Sądziłem, iż znajdę się wobec kilkunastu odważnych ludzi, ale to, co moje oczy w tej chwili ujrzały, wprawiło mnie w jeszcze większy kłopot. Celę tę miały widocznie mniszki opuścić, ale z jakichś powodów tego uczynić nie chciały.
Było ich tam trzy. Jakaś starsza kobieta o surowej twarzy, prawdopodobnie przeorysza; dwie inne były bardzo młode i przystojne. Wszystkie siedziały w rogu pokoju, ale powstały, gdy wszedłem. Ku mojemu zdumieniu spostrzegłem, iż moje przybycie było oczekiwane z przyjemnością.
Natychmiast zapanowałem nad sobą i rozejrzałem się w położeniu. Ponieważ można się było spodziewać napadu na klasztor, przeto siostry sądziły, iż przeprowadzę je w jakieś bezpieczne miejsce. Prawdopodobnie złożyły ślubowanie, iż nigdy tych murów nie opuszczą, a powiedziano im, aby się schowały w tej celi, dopóki nie nadejdą jakieś inne polecenia.
W każdym razie zastosowałem moje postępowanie do tego przypuszczenia; musiałem je bezwarunkowo nakłonić do opuszczenia tej celi i miałem doskonały do tego powód.
Spojrzałem na drzwi i spostrzegłem, że klucz tkwił z wewnątrz. Dałem mniszkom znak, aby się udały za mną. Przeorysza przemówiła coś do mnie, ale wstrząsnąłem niecierpliwie głową i skinąłem znowu na nią. Gdy się wahała, tupnąłem nogą i w ten rozkazujący sposób wezwałem je, aby się natychmiast udały za mną. Ponieważ kaplica była względnie bezpiecznem schronieniem, przeto zaprowadziłem je tam i kazałem im zająć miejsca po stronie najwięcej oddalonej od magazynu prochu. Gdy wszystkie trzy mniszki klękły przy ołtarzu, serce zabiło mi z radości i z dumy, czułem bowiem, że z drogi mej usunąłem najważniejszą przeszkodę.
A teraz, panowie… ileż razy musiałem w mem życiu zrobić to doświadczenie, że to jest właśnie najniebezpieczniejsza chwila!
Rzuciłem jeszcze raz wzrokiem na przeoryszę i ku mojemu wielkiemu przerażeniu spostrzegłem, iż oczy jej utkwiły z wyrazem ździwienia i podejrzenia na mej prawej ręce. A były to oczy czarne, przeszywające, przenikliwe, które zdawały się widzieć wszystko.
Na tej ręce mogły dwie rzeczy zwrócić jej uwagę. Po pierwsze była jeszcze zakrwawiona z powodu wciśnięcia w serce sztyletu owemu wartownikowi na drzewie. To jedno nie mogło jej wprawić w zdumienie, gdyż nóż i sztylet u księży w Saragossie był tak samo dobrze w użyciu, jak brewiarz.
Ale na palcu wskazującym miałem sygnet złoty – podarunek jakiejś niemieckiej baronównej, której nazwiska nie chcę wymienić. Błyszczał przy świetle świec ołtarzowych. Pierścień na palcu mnicha jest niemożliwem zjawiskiem, gdyż przysięga on na bezwzględne ubóstwo.
Odwróciłem się szybko i wyszedłem z kaplicy, ale nieszczęście już było gotowe. Gdy się obejrzałem, spostrzegłem, że przeorysza dąży tuż za mną. Przebiegłem wzdłuż kurytarza, a ona tymczasem ostrzegała głośno wartowników przy prochowni. Na szczęście miałem na tyle przytomności, iż uczyniłem to samo i wskazywałem przed siebie, jakobyśmy oboje gonili jedną i tą samą osobę. W jednej chwili przeleciałem obok nich, wskoczyłem do celi, zatrzasnąłem ciężkie drzwi i zamknąłem je za sobą na klucz. Posiadały one na górze i na dole tęgie zasuwy, tak, iż stanowiły poważną zaporę, która niejedno wytrzymać mogła, a może już wytrzymała.
Gdyby byli na tyle sprytni, aby pod drzwi podsadzić beczkę z prochem, byłbym stracony. Było to moim jedynym ratunkiem, gdyż teraz znajdowałem się u celu.
Znalazłem się nareszcie tutaj po tylu przebytych niebezpieczeństwach, któremi tylko nie wielu mężczyzn pochwalić się może. Starałem się pochwycić ręką lont, którego drugi koniec sięgał do magazynu prochu.
Na kurytarzu ryczeli wszyscy, jak lwy i kolbami muszkietów walili we drzwi.
Nie zważałem na ich hałas i krzyki, lecz szukałem usilnie owego lontu, o którym mówił Hubert. Bezwarunkowo musiał znajdować się przy ścianie, prowadzącej do magazynu. Czołgałem się