Przygody brygadiera Gerarda. The Adventures of Gerard. Артур Конан Дойл
Читать онлайн книгу.z ich rozmowy.
– Gdzie jest „meet?“ – zapytał oficer.
Wyobrażałem sobie, że ma apetyt na befsztyk, ale ponieważ drugi odpowiedział, iż wpobliżu Altary, spostrzegłem, iż tu o jakąś miejscowość chodzi.
– Spóźniłeś się pan, sir Jerzy – rzekł oficer ordynansowy.
– Tak, miałem radę wojenną. Czy sir Stapleton Cotton już pojechał?
W tej chwili otworzyło się okno, a z niego wyjrzał przystojny młody człowiek w wspaniałym uniformie.
– Hallo! Murray! – zawołał – ta przeklęta pisanina zatrzymała mnie, ale zaraz się udam za wami!
– Dobrze, Cotton! Ja się już spóźniłem, a tymczasem pojadę powoli naprzód.
– Każ mi pan przyprowadzić konia – rzekł młody generał z okna do oficera ordynansowego.
Starszy oficer tymczasem pojechał dalej.
Ordynans pojechał do oddalonej cokolwiek stajni, a po chwili ukazał się ładny chłopak z angielską kokardą u czapki, prowadząc… moi panowie, nie możecie sobie nawet wyobrazić, jaką doskonałość może osiągnąć koń, skoro nie widzieliście angielskiego rumaka pełnej krwi.
Było to wspaniałe zwierzę. Ogier, wielki, szeroki, silny, a przecież elegancki i wdzięczny, jak sarna. Czarny, jak kruk, a ta grzywa, te piersi, te nogi… jakże to panom opisać? Skóra jego świeciła się w słońcu, jak polerowany mahoń, zaczął tańczyć trochę, a jak ślicznie nogi zbierał, wstrząsając grzywą i rżąc z niecierpliwości!
Nigdy w życiu nie widziałem już takiego połączenia siły, piękności i wdzięku. Nieraz łamałem sobie głowę nad tem, jak mogli angielscy huzarzy w bitwie pod Astorgą przejechać się po naszych szaserach gwardji, ale nie dziwiłem się już wcale, gdy zobaczyłem konie angielskie.
Przy wejściu do gospody umieszczone było kółko, aby można było przywiązać do niego konie. Chłopak przywiązał też konia i wszedł do domu. Natychmiast poznałem, iż szczęście samo mi się pcha w ręce. Skoro się tylko znajdę w siodle, to już nie lada kto mi dojedzie. Nawet „Woltyżer“ nie mógł wytrzymać porównania z tym wspaniałym ogierem.
Myśleć i działać – to u mnie jedno. W jednej chwili zbiegłem po drabinie i byłem przy drzwiach w stajni. Jeszcze chwila, a miałem już cugle w ręku. Skok i siedziałem w siodle. Ktoś za mną wołał – nie wiem, czy to pan, czy też jego służący. Co mnie ich krzyk obchodził?
Dałem koniowi ostrogi, zaczął też pędzić w takich szalonych skokach, że tylko taki jeździec, jak ja, mógł sobie z nim dać radę. Puściłem mu cugle i pozwoliłem pędzić, dokąd chciał, wszystko mi było jedno, gdzie, byle tylko jak najdalej od tej gospody.
Pędziliśmy przez winnice, a w kilka minut potem moi prześladowcy znajdowali się już o kilka mil za mną. W tem szerokiem polu nie mogli rozpoznać, w którym kierunku się zwróciłem. Wiedziałem, że uciekłem, to też wyjechałem na szczyt niewielkiego pagórka, wyjąłem z kieszeni ołówek i notes i zacząłem zdejmować szkic terenu i obozów, jak tylko mogłem sięgnąć wzrokiem.
Kosztowny to był koń, na którym siedziałem, ale rysować na jego grzbiecie nie było tak łatwem; strzygł uszami, kręcił się i rżał. Z początku nie wiedziałem, co to ma znaczyć, ale wkrótce spostrzegłem, iż czynił to tylko wtedy, gdy do jego uszu dolatywało z pobliskiego lasku jakieś wołanie:
– Yoy, yoy, yoy!
Wreszcie ten szczególny krzyk zmienił się w straszny ryk, poczem dał się słyszeć odgłos rogów.
Ogier jakby się wściekł. Oczy mu rozgorzały, grzywa się najeżyła, stanął dęba i zaczął dziko tańczyć. Ołówek poleciał w jedną stronę, notes w drugą.
Gdy spojrzałem w dolinę, oczom moim przedstawił się dziwny widok. Polowanie przelatywało obok mnie. Lisa wprawdzie nie widziałem, ale psy szczekały, trzymając nosy przy ziemi, a ogony w górę, a pędziły tak zwarcie, iż wydawało mi się, że mam przed sobą poruszający się biało-bronzowy dywan.
Za psami pędzili jeźdźcy… panowie, co za widok! Mogliście widzieć wszystkie rodzaje broni, które się znajdują przy wielkiej armji: prócz kilku ubrań myśliwskich, widziałem niebieskich i czerwonych dragonów, huzarów w czerwonych spodniach, zielonych strzelców, artylerzystów, ułanów i piechotę w jej czerwonych mundurach, gdyż oficerowie piechoty tak samo dobrze jeżdżą, jak kawalerzyści.
Co za tłum; niektórzy mieli dobre konie, inni gorsze, ale wszyscy pędzili, jak szaleni, tak generałowie, jak niższe stopnie, napierali jeden na drugiego, kłuli konie ostrogami, a wszyscy ożywieni byli tylko myślą, aby schwytać tego głupiego lisa! Zaprawdę, szczególny to naród ci Anglicy.
Nie wiele miałem czasu do przyglądania się tej gonitwie, lub podziwiania tych wyspiarzy, gdyż wśród tych wszystkich szalonych stworzeń mój ogier był najszaleńszy.
Musicie panowie wziąć pod uwagę, iż był to koń myśliwski, dla którego szczekanie sfory było tem samem, czem dla mnie jest sygnał trąbki kawaleryjskiej. Koń wściekał się, stawał dęba, aż wreszcie wyrwał się i popędził, jak szalony, za sforą. Kląłem, ściągałem cugle, rwałem, ale byłem bezsilny. Ten angielski generał jeździł na nim tylko na zwykłej trenzli, a zwierz miał taki twardy pysk, jak żelazo. Nie można go było powstrzymać. Tak samo nie odciągnąłby nikt grenadjera od pełnej butelki wina.
Przestałem się wreszcie męczyć, umocniłem się na siodle i czekałem najgorszej rzeczy, która mnie spotkać mogła.
Co za szczególne stworzenie! Jeszcze nigdy nie miałem takiego konia pod sobą. Pędził coraz szybciej i szybciej, wyciągnięty jak chart, a wiatr siekł mnie po twarzy i świstał dokoła uszu.
Miałem na sobie tylko bluzkę ciemną, bez żadnych prawie odznak – a byłem na tyle ostrożny, iż usunąłem wielki pióropusz z mego czaka. W ten sposób nie można się było spodziewać, że mój ubiór zwróci na siebie uwagę tego różnobarwnego tłumu, albo że ci ludzie, myślący tylko o upolowaniu lisa, będą się o mnie zbytnio troszczyli. Myśl, iż oficer francuski pędzi wśród nich, była przecież zanadto niedorzeczna, aby mogła powstać w ich głowach. Musiałem się śmiać, gdy tak pędziłem obok nich, gdyż mimo całego niebezpieczeństwa położenie miało w sobie coś komicznego.
Powiedziałem już przedtem, panowie, iż jeźdźcy posiadali bardzo nierówne konie, to też po kilku milach, zamiast, jak pułk jazdy, tworzyć zwartą całość, rozsypali się na wielkiej przestrzeni: lepsi byli na przodzie przy psach, inni gorsi, wlekli się za nimi.
Nie byłem z pewnością lichym jeźdźcem, a miałem najlepszego konia, możecie więc panowie wyobrazić sobie, że nie trwało długo, a znalazłem się w pierwszych szeregach.
A gdy tak spostrzegłem pędzące psy i za nimi myśliwych w czerwonych frakach, stała się najdziwniejsza w świecie rzecz, gdyż ja, Stefan Gerard, oszalałem także na dobre! W jednej chwili ogarnął mnie ten szał myśliwski, pragnienie odznaczenia się, nienawiść do lisa. Przeklęte zwierzę, czyż nam będzie urągało? Ten stary złodziej! Czekaj, wybiła twoja ostatnia godzina.
Ach, panowie, to wspaniałe uczucie, to uczucie myśliwskie, to pragnienie stratowania lisa kopytami końskiemi. Znam angielskie polowanie na lisa. Byłem na niem także w Bristolu, ale o tem opowiem panom innym razem. A powiadam panom, że ten sport to dziwna rzecz – w równym stopniu zajmujący jak szalony.
Im dalej szło, tem prędzej galopował mój ogier. Myśl o odkryciu mnie wywietrzała mi zupełnie z głowy. We łbie huczało mi, co się zowie, krew gorąca odezwała się w żyłach – miałem tylko jedno pragnienie: utrącić tego przeklętego lisa.
Przeleciałem obok jednego z jeźdźców – takiego samego huzara, jak i ja. Miałem przed sobą tylko dwóch jeszcze: jakiegoś