Arabski książe. Tanya Valko

Читать онлайн книгу.

Arabski książe - Tanya Valko


Скачать книгу
Westminsterskim, co okazało się niezwykle przydatne w jego późniejszej karierze, działalności w Państwie Islamskim i w kalifacie. Dzięki temu zdobył pozycję lidera i wybitnego islamskiego bojownika. Młodzieńcza przyjaźń z dwoma Arabami, Libijczykiem i Saudyjczykiem, była krótka, lecz bardzo intensywna. Troszeczkę brakowało mi potem takiego życia. Na luzie, zabawowego i pełnego fantazji, śmiechu i pięknych kobiet o jasnych oczach, po latach sam przed sobą przyznaje, bo czuje się jak na spowiedzi, będąc już prawie na śmiertelnych marach. Sajf zawsze był kochliwy nad miarę, a Anwar brał, co mu podawano na tacy. Zarówno żarcie, jak i picie. Pomimo tuszy musiał mieć potencję bawołu. Mógł rżnąć i rżnąć całymi dniami i nocami. Bo tak też dogadzał tej biednej Annie, cały wieczór i pół nocy, dopóki się nimi nie zaopiekował Moe. Mężczyzna, wisząc na krwawiących dłoniach, podśmiechuje się pod nosem, a jego oprawcy, którzy znów zajrzeli do sali tortur, z niedowierzaniem wytrzeszczają oczy. Co to za gość? I po co go się torturuje? Po co mu to robią?

      Kaci nabywają szacunku do swojej ofiary, która już tyle zniosła, a jeszcze potrafi się śmiać. Rozpinają mu więzienne bransoletki. Mężczyzna pada na zgnojone fekaliami lastriko, lecz teraz już delikatniej, bo strażnicy podtrzymują go pod pachy. Znów spoglądają na siebie i rozumieją się bez słów. Zdejmują łańcuchy z nóg więźnia. Jeden wychodzi, a drugi sięga do szafki nad zlewem i wyjmuje środek dezynfekujący, zawierający dziewięćdziesiąt osiem procent etanolu. Gnijące kończyny skazańca nadają się już tylko na to mocne lekarstwo albo na amputację. Jasem bezwolnie wydaje z siebie jęki, gdyż cierpienie jest jeszcze większe niż przed chwilą. Jest niewyobrażalne. Ogromne. Przerasta wszystko, czego w swoim życiu do tej pory doświadczył. Rany pieką, drapią, szczypią, a ból wwierca się do środka i dochodzi aż do żołądka, który pod wpływem szoku wywraca się do góry nogami.

      – Ja ummi67! – wyrywa mu się jak małemu chłopcu, któremu dzieje się krzywda. – Mamuś! – krzyczy, aż bezwzględnym libijskim katom łza współczucia kręci się w oku. – Mamusiu… – charczy, a ślina, podbarwiona krwią od pogryzionych warg i uszkodzonych dziąseł, kapie mu z ust.

      Po chwili ją widzi, piękną, cudną jak marzenie, niczym sen, kwiat lub najpiękniejszy obraz iluzjonisty. Odległa, ale tak dobrze mu znana. Pamięta rysy jej młodej twarzy, każdą zmarszczkę, najmniejszy tik czy gest, a nawet zapach jej mocnych arabskich perfum. Wtedy cały świat stał przed nią otworem, śpiewała nie tylko w Londynie, ale nawet w La Scali. Z prywatnego życia całkiem zrezygnowała, odeszła od syna i arabskiej rodziny. Porzuciła Jasema najpierw w Syrii, by ostatecznie się od niego odciąć w Anglii. Jak przyjeżdżała na występy, unikała go jak ognia. Będąc niestabilną emocjonalnie, co jest przywilejem i przekleństwem artystów, przeważnie swoje dziecko odpychała, choć czasami chciała je zapieścić na śmierć. Nastoletniego Jasema całkowicie nie rozumiała, więc odrzucała krzykiem i przekleństwami, zaś kiedy z gołowąsa wyrósł młody mężczyzna, przekreśliła go, bo nie postępował tak, jak chciała. Zawsze była egoistką i kobietą o twardym sercu, lecz jeśli kogokolwiek darzyła w swoim życiu uczuciem, to właśnie jego. Terrorystę i dżihadystę, Jasema Alzaniego, swojego pierworodnego.

      Zanim Jasem całkiem przeszedł na ortodoksję, która zakazuje śmiechu, radości i wyrafinowanych uciech, jakie daje teatr, opera czy filharmonia, jeden jedyny raz poszedł do Royal Opera House na Covent Garden w Londynie na Traviatę Giuseppe Verdiego. Mama, wielka operowa diwa, siedziała na scenie, na antycznej sofie o obiciu w kolorze écru, ubrana w białą koronkową suknię, długą do kostki i imitującą siedemnastowieczną modę, z głębokim okrągłym dekoltem, odsłaniającym jej duże arabskie piersi, z rozpuszczonymi, czarnymi jak heban, falującymi włosami sięgającymi pasa i dłońmi skromnie splecionymi na podołku. Kiedy zaczęła śpiewać, widownia wstrzymała oddech.

      – Maria Callas… – Szepty dochodziły do wrażliwego ucha chłopaka. – Całkiem jak Maria Callas.

      – Zupełnie jak tytułowa Violetta – mówili inni. – Święta i ladacznica.

      Ladacznica, powtarzał w myślach Jasem, z zazdrością patrząc na swoją rodzicielkę, którą najchętniej widziałby w wielorodzinnym domu arabskim za zamkniętymi drzwiami i wysokim murem. Zbereźnica, jego zainfekowany szariatem umysł blokował odbiór piękna i geniuszu matki, a podejrzliwość ograniczała jego zmysły. Nienawidzę cię! Kocham cię! Nienawidzę… Och, mamo… Ci wszyscy mężczyźni! Jakże oni się na nią gapią! Pożerają ją wzrokiem. Zaglądają za dekolt. A ten pierdolony grubas! Jasem, przypominając sobie tę chwilę, teraz omalże nie dostaje zawału serca, które chce mu rozsadzić klatkę piersiową. Cholerny tenor! Największy tenor świata, Luciano Pavarotti, obejmuje ją w pasie, a ona wdzięczy się do niego jak ostatnia dziwka. Ech! Zabić! Zabić dziada! Co z niego za amant? Pokroju tego tłustego księcia Anwara al-Sauda, niech go pochłoną saudyjskie piaski!

      Kiedy po użyciu środka odkażającego pojawia się jeszcze silniejszy ból w dłoniach i stopach, przed oczami nieprzytomnego przelatują pulsujące czerwone mroczki, przysłaniając mu widok kobiecej urody, a pisk w uszach zagłusza śpiew niezwykle utalentowanych pieśniarzy. W końcu muzyka cichnie, jakby ktoś wyłączył dźwięk. Jasem tonie w nicości niczym w miękkiej cukrowej wacie. Po chwili jego świadomość wpada w jeszcze głębszą czarną studnię, z której zamiast wody znów wylewają się wspomnienia. Mężczyzna jest w zapaści.

      – Mamo, zaśpiewaj mi kołysankę – prosi dziecięcym głosikiem mały, uroczy chłopczyk, wyciągając ręce w kierunku ślicznej kobiecej buzi, pochylającej się nad nim w girlandzie krętych czarnych włosów.

      – A co byś chciał? – Młodziutka Munira uśmiecha się do synka czule, gładząc go po policzkach. – Tylko mi nie mów…

      – Tak, tak! – Chłopczyk klaszcze w malutkie pulchne dłonie. – Marsz torreadora, proszę!

      – A właśnie że nie – przekomarza się arabska piękność. – Dzisiaj będzie coś nowego. Coś, nad czym pracuję…

      – Żeby ładnie śpiewać? Przecież ty już ładnie śpiewasz, mamusiu.

      – Ale chciałabym jeszcze lepiej. Pamiętaj, zawsze tak długo ćwicz, tak długo trenuj się we wszystkim, cokolwiek robisz, żeby zostać profesjonalistą.

      – Oczywiście. – Malec niewiele rozumie z tego, co mówi mama, ale pragnie potwierdzić wszystko, o co go poprosi.

      – Rób tak całe życie. – Matka kształtuje charakter dziecka, nie wiedząc, że perfekcja w jego profesji okaże się zabójcza dla wielu, w tym dla niej samej. – Zobaczysz, jeszcze kiedyś zaśpiewam z Luciano Pavarottim w Londynie, a twój ojciec będzie siedział na widowni i pluł sobie w brodę, że tak nieładnie z nami postąpił – wypowiada wieszcze słowa kobieta.

      – Co to znaczy „pluł w brodę”? Da się tak? – Chłopiec wykrzywia usta i usiłuje sobie napluć na małą bródkę.

      – „Więc pijmy na chwałę miłości”68. – Śpiewaczka zaczyna chodzić po małym pokoju syna. Odpychając się od mebli, nabiera werwy i wiatru w płuca. – „Libiamo, libiamo ne’ lieti calici che la belleza infiora” – śpiewa już pełnym głosem i macha ręką, jakby trzymała kryształowy kielich i stukała się nim z uczestnikami balu z pierwszego aktu opery.

      Maluch siedzi jak zaczarowany w swoim łóżeczku i pożera rodzicielkę wzrokiem. Po piętnastu latach był tak samo zafascynowany jej niezaprzeczalnym talentem, ale bardziej zdegustowany strojem, stylem bycia i nowoczesnością, a do tego niezdrowo zazdrosny. Natomiast po następnych piętnastu latach…

      – Grzesznica!


Скачать книгу

<p>67</p>

Ja ummi! (arabski) – Moja mamo! Mamo! (wołacz).

<p>68</p>

Fragment Traviaty, opery Giuseppe Verdiego z 1853 roku, opartej na Damie kameliowej A. Dumasa; tekst libretta autorstwa Francesca Marii Piave.