Australijczyk. Marek Niedźwiecki

Читать онлайн книгу.

Australijczyk - Marek Niedźwiecki


Скачать книгу
dopiero dużo później. Po powrocie do kraju oddawało się filmy do zakładu fotograficznego, który wykonywał odbitki. Był taki punkt w Warszawie, koło kina Relax, wywoływali tam świetne zdjęcia.

      Po kilku dniach fotografie się odbierało i dopiero wtedy pierwszy raz można było się przekonać, co z tego wyszło. To kompletnie inna – nie tylko technicznie, ale i psychologicznie – sytuacja niż teraz, kiedy robisz fotę, zerkasz, jak wyszła i w razie potrzeby strzelasz następną… W jednym z miejsc, gdzie był kręcony film Australia, zrobiłem siedemnaście ujęć. Kiedyś bym patrzył przez wizjer – może tak, może tak, a może jeszcze inaczej – i pewnie bym zrobił dwa ujęcia. Ale cieszę się, że mogę mieć te siedemnaście, bo każde jest nieco inne.

      Zapewne dla profesjonalisty, prawdziwego fotografika, lepsze jest długie „mierzenie” i „ustrzelenie” tego jednego, najlepszego kadru. Ale gdy ktoś jest, tak jak ja, amatorem, to może próbować do woli. No i czasami trafi.

      Wielu fotografów i fotografików uważa, że nie tylko w pojemności jest różnica.

      Jasne. Zdjęcia na tradycyjnym filmie mają inne nasycenie, inną temperaturę, po prostu inne barwy. Jak stare włoskie czy francuskie kino. A elektroniczne gadżety, którymi wszyscy się teraz posługujemy, trochę „fotoszopują”.

      Na moim blogu zdarzały się prośby, żebym wrzucał więcej zdjęć robionych tradycyjnie. Więc nie tylko ja widzę te różnice.

      Kiedy uznałeś, że zaczynasz fotografować na serio?

      Od pierwszej podróży do Australii, w 1995 roku. Wcześniej, w Azji, Kenii czy Meksyku, pstrykałem, tak jak robimy to wszyscy na wakacjach. Dopiero w Australii dopadła mnie świadomość, że jest tak pięknie, tyle rzeczy do złapania, że trzeba troszkę pomyśleć. Zacząłem starać się widzieć kadr – zastanawiałem się, jakie to zdjęcie ma być, co się w nim zmieści, jakie jest światło, jaka kompozycja.

      I już podczas pierwszej podróży, myślę że w okolicach Adelajdy, postanowiłem, iż wydam album, który będzie nosił tytuł… „Drzewa Australii”. Bo to miała być czysta dendrologia. Drzewa australijskie są nieprawdopodobne, nigdzie indziej takich nie widziałem – olbrzymie, wręcz monstrualne, obejmują niebo. Rosną głównie na wybrzeżu Australii, bo tam jest woda.

      Więc trzaskałem straszne ilości zdjęć tych drzew z myślą o albumie. Po latach znalazłem te odbitki i kiedy ktoś mnie listownie prosił o autograf, słałem podpisane australijskie drzewo. To było fajniejsze i bardziej osobiste niż widokówka z Warszawy…

      Dlaczego akurat Australia cię tak fotograficznie uruchomiła?

      To przyroda. Wydała mi się, i nadal się wydaje, tak piękna, że postanowiłem ją pokazać. Wiedziałem, że cała Polska raczej na antypody nie poleci, więc chociaż trochę tych cudności pokażę za pośrednictwem bloga. Kolory, powietrze, światło. Światło przede wszystkim. Niemal wszystkie moje wizyty w Australii wypadają latem (czyli naszą zimą). I zawsze mam tam taki mocno „naświetlony” czas. Słońce, słońce, gorąco. Wylatuję z tych naszych zamieci, mgieł, szarug i dni kończących się wczesnym popołudniem do świetlistego drgającego od upału powietrza. To mnie oczarowało.

      No i to australijskie szaleństwo natury. Tam przyroda jest przerysowana, wszystko jest „bardziej”. I dlatego to się dobrze fotografuje.

      Ten przymus fotografowania masz też jednak i gdzie indziej.

      To prawda. Czy to jest Korsyka, czy Góry Izerskie. Blog mnie trochę nakręca, bo muszę mieć tam co pokazać.

      Z którego australijskiego zdjęcia jesteś szczególnie dumny?

      Olga, czyli Kata Tjuta. Tego dnia trafiłem na światło, jakiego ani wcześniej ani później tam nie spotkałem. Zdjęcia stamtąd zawsze wychodziły mi jakieś buraczkowe albo czerwone. A te święte dla Aborygenów skały są w rzeczywistości takie jak na tym zdjęciu – ceglaste. To jest kolor Australii.

      Tego światła, ciepła, kolorów musi ci brakować przez pozostałe jedenaście miesięcy.

      Dlatego kupuję sobie australijskie wina. Kiedy wróciłem z pierwszej podróży, w Polsce były dostępne może ze cztery wina stamtąd. Teraz w każdym supermarkecie masz siedemnaście rodzajów. Są też wyspecjalizowane firmy, które sprowadzają trunki na przykład z mojego ulubionego McLaren Vale.

      Są też wspaniałe australijskie miody. Na przykład tasmański Leatherwood, po polsku miód rzemienicowy. Miód cud. Moim zdaniem najlepszy na świecie. Pachnie i smakuje jak Tasmania.

      Można też dostać pyszną australijską rybę – barramundi. Pod Olsztynem jest hodowla, można tam kupić i filety, i wędzoną, i, jak ktoś sobie życzy, całą. Ta ryba uznawana jest za jedną z „Australian icon”. Jak vegemite, czarna warzywna maź o konsystencji i smaku asfaltu, którą Australijczycy smarują kanapki. Przywiozłem, stoi w lodówce, ale jakoś nie schodzi…

      A w drugą stronę – czego ci brakuje, kiedy jesteś w Australii?

      Tylko radia.

      Tym, którzy po przeczytaniu i obejrzeniu twojej książki kupią bilety i polecą na antypody, doradź dziesięć miejsc, które trzeba tam zobaczyć.

      OK, to będzie moje australijskie top 10:

      1. Uluru i Kata Tjuta, święte góry Aborygenów, oba miejsca ogląda się za jednym zamachem, bo są odległe od siebie o trzy kwadranse jazdy samochodem.

      2. Park Narodowy Kimberley – warto tam spędzić tydzień, tyle ma wspaniałości.

      3. Dwunastu Apostołów, gigantyczne skały wyłaniające się z oceanu w Parku Narodowym Port Campbell. Tak naprawdę jest ich nie dwanaście, tylko siedem, bo z biegiem czasu kolejne się rozpadają.

      4. Sydney i Melbourne – nie mogę wybrać jednego z tych miast, oba nadzwyczajnie mi się podobają.

      5. Tasmania – na zwiedzenie wyspy potrzeba około tygodnia. Przejechać ją w tę i z powrotem można w ciągu jednego dnia, ale jest tam masa miejsc wartych zatrzymania się na dłużej.

      6. Blue Mountains, dziewięćdziesiąt kilometrów od Sydney. Stoki porastają eukaliptusy, a ulatniające się z nich olejki eteryczne powodują, że góry osnute są niebieskawą mgiełką.

      7. Fraser Island, największa piaskowa wyspa świata, autem z napędem na cztery koła można tam jeździć niekończącymi się plażami.

      8. Kangaroo Island, gdzie kręcony był film December Boys, jakieś sto kilometrów od Adelajdy.

      9. Wave Rock w Australii Zachodniej, zjawisko nie z tego świata – stumetrowa skała w kształcie morskiej fali.

      10. Kings Canyon, pół dnia drogi od Uluru.

      To wystarczy na dwie albo trzy miesięczne wycieczki.

      Tak. Proponuję zacząć od takiej – baza w Sydney, połazić, zobaczyć miasto, zatokę, Operę, Harbour Bridge, czyli most, na który można, i koniecznie trzeba, wejść. Z Sydney wyskoczyć w parę miejsc. Blisko są Blue Mountains, więc można dojechać samochodem. Do Uluru samolotem leci się około godziny. I na koniec Tasmania, gdzie leci się półtorej godziny.

      Zamiast latać, fajnie byłoby wynająć kampera i zjeździć kontynent wzdłuż i wszerz, ale to zajęłoby rok i kosztowało ciut więcej. Mimo że benzyna jest tańsza niż w Polsce…

      Australijczyk to miała być twoja pierwsza książka. Tymczasem wychodzi po dwóch książkach o liście przebojów Trójki i dwóch książkach autobiograficznych.

      Miała być tylko i wyłącznie ta jedna jedyna książka o Australii. Ale gdy zaczynałem coś pisać, wydawcy robili z tego moje wspomnienia. Mówili, że Australia musi poczekać, bo Szadek i radio są ciekawsze. Radio możecie państwo w każdej chwili włączyć, serdecznie też zapraszam do Szadku. Ale tymczasem – wreszcie – welcome to Australia…

      Z


Скачать книгу