Zmierzch bogów. Michał Gołkowski

Читать онлайн книгу.

Zmierzch bogów - Michał Gołkowski


Скачать книгу
gdzie tłoczyli się ludzie.

      Tuzin dzbanów uderzyło w sam środek ciżby przed bramą, miażdżąc i krusząc kości, kalecząc twarze i ręce, wprasowując ludzi w ziemię.

      Chlapnęła lepka, gęsta substancja. Zapachniało smołą, olejem i siarką.

      Ktoś uniósł ku twarzy śliskie, pokryte dziwną mieszaniną dłonie. Otworzył usta, wrzasnął przejmująco ze strachu: niech nas Allah ma w opiece!

      Wtedy z murów sfrunęła pochodnia, a chwilę potem z bocznych wież nadleciały ciągnące za sobą pióropusze dymu płonące oszczepy.

      Czarny, oleisty płyn zaskwierczał, strzelił iskrami i dymem, a potem buchnął płomieniem.

      Ogień przeskakiwał po grudkach siarki i saletry, obejmował powierzchnię zmieszanej z żywicą, olejem, naftą i oliwą cieczy. Wapno błyskawicznie zamieniało się w duszący, żrący w oczy opar, który tłumił dech i zasnuwał wszystko wokół przerażającą białawą mgłą.

      Płonęło wszystko. Trawa, ziemia, ubrania, pancerze, włosy, skóra… Samo powietrze zdawało się złożone z żaru, od którego nie było ratunku.

      Ktokolwiek uciekał, próbując umknąć przed śmiercią, zabierał ją tylko ze sobą. Oblani gorejącą mieszanką wpadali na innych, w nadaremnym przerażeniu chwytali ich, próbując przez płonące usta wołać: ratunku, pomocy! Maź przylepiała się do kolejnych ludzi, którzy odskakiwali, rzucali się, próbując ugasić ogień rękoma, które też zaczynały płonąć.

      Niektórzy tarzali się po ziemi, zostawiając za sobą ślady z płynnego ognia.

      Pod Piątą Bramą Wojskową zapanował chaos.

      – Bij w nich, teraz! Ho stavros nika! – zawołał protospatharios, rzucając się w bój.

      Znajdujący się po tej stronie bramy żołnierze z armii oblegających nie wiedzieli, nie mogli wiedzieć, jaki los miał lada chwila spotkać ich towarzyszy za murami – ale i tak musieli walczyć ze wszystkich sił, aby sprostać obrońcom.

      A tych było coraz więcej!

      Regimenty jeden po drugim dochodziły do boju, walczyły i na dany sygnał wycofywały się, robiąc miejsce kolejnym.

      Łucznicy zasypywali atakujących salwą po salwie, procarze też słali kamienie całymi chmarami, nie zważając na omdlewające ze zmęczenia ręce.

      Powoli, krok po kroku napastników spychano w dół, ku bagnistej dolince strumienia.

      Kiedy za bramą podniosły się dymy i buchnęły płomienie, napór szturmujących osłabł wyraźnie. To był ten moment, którego najbardziej się z Zahredem bali.

      – Nie napierać! Dajcie im podejść! – krzyknął pan Niketas. – Niech to oni przyjdą do nas!

      Kiedy po jego lewej ręce rozpętało się piekło, a do tej pory cisnący się w kierunku bramy żołnierze zaczęli pierzchać na wszystkie strony, Zahred wyszczerzył się w drapieżnym grymasie.

      – Bij zabij! – zaryczał do waregów.

      Ci szli niczym żniwiarze przez dojrzały łan, całą szerokością: od niższego, zewnętrznego muru, na którym wrogów było pełno, przez przestrzeń międzymurza, aż do muru wewnętrznego, gdzie wspierały ich oddziały armii cesarskiej.

      Za nimi nie mógł zostać nikt. Ich zadanie było zarazem niewykonalnie trudne, jak i do bólu proste: mieli przebić się ku budynkowi bramnemu i odebrać go atakującym.

      Ot tak. Po prostu.

      Dwa topory tańczyły i śpiewały w rękach Zahreda, barwiąc świat takim samym szkarłatem jak ten, którym zachodzące słońce zalewało chmury. Mięśnie paliły już żywym ogniem, płuca walczyły o każdy oddech. W ustach czuł smak krwi, oczy zalewał pot.

      Przed sobą miał tylko wrogów, przy sobie swoich ludzi, za sobą wyłącznie śmierć.

      To był jeden z tych dni.

      – Pamiętać, czego się uczyliśmy! – zawołał do ludzi na dole, piędź po piędzi wyrąbujących sobie szlak na przedmurzu. – Razem! Małe grupy!

      – Zahred! – odkrzyknęli tamci.

      Szli po kilku, przykrywając się nawzajem tarczami, podsuwając do wrogów – a potem nagle, na rzucony rozkaz, odkrywali się i skakali naprzód, w kilku susach skracając dystans i uderzając z pełną furią w walce wręcz. Topory przerąbywały się przez tarcze, krzyżowały z szablami i lekkimi mieczami. Włócznie zgrzytały po pancerzach, ostrza krzesały skry o półkule hełmów.

      Walczyli jak opętani.

      Przysadzisty barbakan bramy był coraz bliżej, Zahred widział już dokładnie wejścia, schody i furty…

      Nie na darmo chodzili tutaj z Niketasem, oglądali, patrzyli. Roztrząsali warianty. Zastanawiali się, jak i którędy uderzyć, które przejścia zablokować.

      Topór uwiązł pomiędzy żebrami wroga, Zahred wypuścił go z ręki. Chwycił włócznię, przerzucił w dłoni, cisnął – pocisk ugodził nadbiegającego w podbrzusze, odrzucił w tył, pomiędzy towarzyszy.

      – Z nami słońce! – krzyczała Mira, idąca zaraz za Zahredem.

      – Ragnaaaarök! – wrzeszczał Asmund. – Zmierzch Bogów jest dziś, bracia!

      Od strony wieży, w której czekali na dogodną chwilę do ataku, już nadciągały kolejne oddziały regularnej armii pod czerwonym sztandarem z monogramem chi-rho. Zahred miał też nadzieję, że z drugiej strony bramy przebijają się ku nim kolejni, a wzięci w dwa ognie wrogowie w końcu ustąpią.

      Jeśli nie… Jeśli nie, to miała to być jedna z bardziej spektakularnych śmierci, jakie sam sobie zgotował.

      Przerzucił topór w lewą rękę, prawą sięgnął po leżącą pod nogami szablę. Zakręcił młynka, ciął dwa razy na krzyż w tarczę jednego z ostatnich przeciwników, zaczepił żeleźcem siekiery za nogę i pociągnął, jednocześnie wbijając mu sztych zakrzywionej klingi pod gardło.

      Wszędzie, wszędzie była krew i trupy. Przed bramą huczał ogień, wrzaski płonących żywcem i poparzonych zlewały się w jeden przerażający ton.

      Walka jednak wciąż trwała.

      Rzucił się pomiędzy wrogów, roztrącił ich i wpadł do budynku bramnego.

      Maslama gwałtownie wstrzymał konia, gdy nadlatujący dzban pełen płynnego ognia prasnął o ziemię może o rzut kamieniem od niego.

      Już teraz, już w tej chwili mogliby dołączyć do walki!

      On i jego tysiąc doborowej konnicy. Najlepsi z najlepszych, weterani tak wielu wojen i potyczek! Osobiście dobierani najlepsi synowie najlepszych rodów, chluba kalifatu, kwiat ich wojowników, na który z pewnością sam Prorok spoglądał z niebios z dumą!

      Ale tam, przed bramą, panował tylko chaos. Ciężki dym zasnuwał wszystko, ogień strzelał i kotłował się w porywach wiatru. Kolejne pociski pełne alchemicznej śmierci uderzały w tłum żołnierzy, płyn błyskawicznie zajmował się ogniem. Ludzie biegli ku murom i od murów, wpadali na siebie, nierzadko biorąc się za wrogów, zaczynali walczyć jeden z drugim, jak szaleńcy.

      Maslama widział, że otwarte było tylko jedno skrzydło bramy. Przez tej wielkości wejście nie mogło


Скачать книгу