Czerwona kraina. Joe Abercrombie
Читать онлайн книгу.pokręciła głową, wypychając policzek językiem, co znaczyło, że spieprzył to koncertowo.
– Wyjątkowy z ciebie tchórz, Owco. – Uderzyła pięścią w worki, wzbijając obłok zbożowego pyłu. – Nie po to wlekłam je tutaj przez dwa dni, żeby teraz oddać je za darmo.
Jeszcze bardziej się skrzywił, a na jego ogorzałej i brudnej twarzy porośniętej siwą brodą wyraźniej zarysowała się siatka starych blizn i kurzych łapek.
– Przecież wiesz, że nie umiem się targować.
– A co ty w ogóle umiesz? – rzuciła przez ramię, ruszając w stronę sklepu Claya. Przepuściła stado łaciatych kóz, po czym przecisnęła się bokiem pomiędzy jadącymi wozami. – Poza noszeniem worków?
– To też coś, prawda? – mruknął.
W sklepie panował jeszcze większy ścisk niż na ulicy i unosiła się woń pociętego drewna, przypraw oraz stłoczonych, ciężko pracujących ciał. Płoszka musiała się przepchnąć pomiędzy sprzedawcą a jakimś czarniejszym niż noc Południowcem, próbującym się dogadać w języku, którego nigdy nie słyszała, potem okrążyć tarkę zwieszającą się z niskich krokwi, rozbujaną przez czyjś nieostrożny łokieć, wreszcie minąć marszczącego czoło Ducha o rudych włosach, w których tkwiły gałązki wciąż porośnięte liśćmi. Wszyscy ci ludzie prący na zachód oznaczali szansę na zarobek i biada kupcowi, który spróbowałby stanąć między Płoszką a jej pieniędzmi.
– Clay?! – wrzasnęła, wiedząc, że szeptanie zda się na nic. – Clay!
Handlarz podniósł surowy wzrok, przerywając ważenie mąki na szalkach wielkości dorosłego mężczyzny.
– Płoszka Południe w Uczciwości. Czyż to nie mój szczęśliwy dzień?
– Na to wygląda. Całe miasteczko pełne frajerów, których można okantować! – Ostatnie słowo wypowiedziała z większym naciskiem, co sprawiło, że kilka głów zwróciło się w ich stronę, a Clay oparł potężne pięści na biodrach.
– Nikt tutaj nikogo nie kantuje – odrzekł.
– I tak pozostanie, póki mam na ciebie oko.
– Z twoim ojcem umówiliśmy się na dwadzieścia siedem, Płoszko.
– Dobrze wiesz, że on nie jest moim ojcem. Poza tym, umowa jest gówno warta, jeśli to nie ja ją zawarłam.
Clay uniósł brew i zerknął na Owcę, a Północny wbił wzrok w ziemię, odsuwając się w bok, jakby bezskutecznie próbował zniknąć. Mimo potężnej postury, Owca nie potrafił wytrzymać surowego spojrzenia. Był serdecznym człowiekiem, nie bał się ciężkiej pracy i godnie zastępował ojca Ro, Pestce, a także Płoszce – w stopniu, w jakim mu na to pozwalała – ale, na spokój zmarłych, był z niego wyjątkowy tchórz.
Płoszka wstydziła się za niego oraz wstydziła się jego towarzystwa, co ją irytowało. Wycelowała w twarz Claya palec, jakby to był obnażony sztylet, którego nie zawaha się użyć.
– Dziwne, że rozkręcasz interes w mieście o nazwie Uczciwość! W zeszłym sezonie płaciłeś dwadzieścia osiem, a miałeś ponad czterokrotnie mniej klientów. Wezmę trzydzieści osiem.
– Co takiego? – Clay odezwał się jeszcze bardziej piskliwie niż się spodziewała. – To złote ziarno?
– Zgadza się. Najwyższej jakości. Nie zważając na odciski, młóciłam je własnymi rękami.
– I moimi – mruknął Owca.
– Cicho – syknęła Płoszka. – Zgodzę się na trzydzieści osiem, w przeciwnym razie nie ruszę się stąd.
– Nie robisz mi łaski! – wściekł się Clay, a jego tłusta twarz pokryła się zmarszczkami. – Ponieważ kochałem twoją matkę, dam ci dwadzieścia dziewięć.
– Nigdy nie kochałeś niczego poza swoją sakwą. Trzydzieści osiem albo ustawię się obok twojego sklepu i będę sprzedawała ziarno ludziom taniej niż ty.
Wiedział, że Płoszka to zrobi, nawet gdyby miała na tym stracić. Nigdy nie należy wygłaszać gróźb, co do których nie ma się choćby połowicznej pewności, że można je wcielić w życie.
– Trzydzieści jeden – wychrypiał.
– Trzydzieści pięć.
– Tylu ludzi musi przez ciebie czekać, samolubna suko! – A raczej tylu ludzi właśnie dowiedziało się, jakie Clay ma zyski, i wkrótce mogą zmądrzeć.
– To same szumowiny, a ja będę tutaj stała, dopóki Juvens nie wróci z krainy umarłych, jeśli dzięki temu dostanę trzydzieści pięć.
– Trzydzieści dwa.
– Trzydzieści pięć.
– Trzydzieści trzy, a wychodząc, równie dobrze możesz spalić mój sklep!
– Nie kuś mnie, grubasie. Trzydzieści trzy i dorzucisz dwie nowe łopaty oraz trochę paszy dla wołów. Żrą prawie tyle co ty. – Napluła sobie na dłoń i wyciągnęła ją w jego stronę.
Clay skrzywił się z goryczą, ale w końcu również splunął i podali sobie dłonie.
– Twoja matka nie była lepsza.
– Nie znosiłam jej. – Płoszka przepchnęła się łokciami do drzwi, pozostawiając Claya, by wyładował złość na następnym kliencie. – To nie takie trudne, prawda? – rzuciła przez ramię do Owcy.
Wielki stary Północny wodził palcem po zagłębieniu w małżowinie ucha.
– Chyba wolałbym pozostać przy dwudziestu siedmiu.
– Bo wyjątkowy z ciebie tchórz. Najlepiej jest stawić czoło temu, czego się boimy. Czy nie to mi zawsze powtarzałeś?
– Czas pokazał mi, że ta rada ma swoje złe strony – szepnął Owca, ale Płoszka była zbyt zajęta gratulowaniem samej sobie.
Trzydzieści trzy to dobra cena. Kiedy wszystko sobie przeliczyła, wyszło jej, że po załataniu przeciekającego dachu stodoły i kupieniu parki prosiaków w miejsce tych, które ubili zimą, zostanie im coś na książki dla Ro. Może uda się kupić także trochę nasion i wskrzesić zagon z kapustą. Uśmiechnęła się szeroko, myśląc o tym, jak wiele może naprawić i zbudować dzięki tej sumie.
„Nie trzeba mieć wielkich marzeń”, mawiała jej matka w tych rzadkich chwilach, gdy miała dobry nastrój. „Wystarczą małe”.
– Przenieśmy worki – powiedziała Płoszka.
Chociaż Owcy przybyło lat i był tępy jak ich ulubiona krowa, wciąż nie brakowało mu sił. Nie uginał się pod żadnym ciężarem. Płoszka mogła tylko stać na wozie i wrzucać kolejne worki na jego ramiona, podczas gdy on stał nieruchomo, nie uskarżając się na swoje brzemię bardziej niż wóz, którym przywieźli ładunek. Potem nosił je czwórkami i układał na podwórzu Claya tak łatwo, jakby były wypełnione pierzem. Płoszka była od niego o połowę lżejsza i, pomimo łatwiejszego zadania oraz dwudziestu pięciu lat mniej na karku, wkrótce jej ciało było mokre jak świeżo wykopana studnia. Kamizela przykleiła się jej do grzbietu, a włosy do twarzy, ręce zaś zaróżowiły się od szorstkiego płótna i ubieliły zbożowym pyłem. Wepchnęła język w szparę między zębami i przeraźliwie zaklęła.
Owca przystanął z dwoma workami na jednym ramieniu i kolejnym przerzuconym przez drugie ramię. Nawet nie miał zadyszki. W kącikach jego oczu wyraźnie rysowały się głębokie kurze łapki.
–