Zorza polarna. Phillip Pulman

Читать онлайн книгу.

Zorza polarna - Phillip Pulman


Скачать книгу
syna. Co tu się działo?

      Powiodła niewidzącym wzrokiem po otaczającej ją gromadce, po czym na chwiejnych nogach zawróciła i ruszyła wzdłuż nabrzeża, nawołując Billy’ego. Pozostawione w spokoju dzieci zwróciły się ku sobie. Waśń poszła w zapomnienie w obliczu straty.

      – Kim w ogóle są ci cali Pożeracze? – zainteresował się Simon Parslow, jeden z kompanów Lyry.

      – No wiesz… – odparł jeden z małych Gipcjan. – Porywają dzieci w całym kraju. To piraci…

      – Wcale nie piraci – przerwał mu inny. – To kanabole. Dlatego nazywa się ich Pożeraczami.

      – Zjadają dzieci?! – powiedział z niedowierzaniem inny z towarzyszy Lyry, Hugh Lovat, kuchcik z Kolegium Świętego Michała.

      – Nie wiadomo – przyznał pierwszy Gipcjanin. – Ale na pewno je porywają i takie porwane dzieci przepadają bez śladu.

      – To wszyscy wiemy – zauważyła Lyra. – Bawimy się w dzieci i Pożeraczy od miesięcy, na pewno dłużej niż wy. Ale założę się, że nikt ich jeszcze nie widział.

      – Oni widzieli – odezwał się ktoś.

      – Ale kto? – nie ustępowała Lyra. – Ty? Skąd w ogóle wiecie, że jest ich więcej? Że to nie jeden człowiek?

      – Charlie widział ich w Banbury – odezwała się mała Gipcjanka. – Przyszli porozmawiać z taką jedną panią, a w tym czasie człowiek, który z nimi był, zabrał jej synka do ogrodu.

      – No właśnie! – potaknął Charlie. – Widziałem na własne oczy!

      – Jak wyglądali? – zaciekawiła się Lyra.

      – No… Ich samych to tak właściwie za dobrze nie widziałem – przyznał chłopak. – Ale widziałem ich samochód. Jeżdżą białą ciężarówką. Wsadzili tego chłopca do ciężarówki i szybko odjechali.

      – Ale dlaczego nazywa się ich Pożeraczami? – indagowała Lyra.

      – Bo zjadają dzieci – wyjaśnił pierwszy z zagadniętych malców. – Tak nam mówili w Northampton. Bo tam też byli, i w ogóle… Jest taka jedna dziewczynka w Northampton, zabrali jej brata, to ona mówiła, że ci ludzie, co go zabrali, powiedzieli jej, że go zjedzą. Wszyscy o tym wiedzą. Oni pożerają dzieci.

      Stojąca obok niego mała Gipcjanka rozbeczała się głośno.

      – To kuzynka Billy’ego – wyjaśnił Charlie.

      – Kto z was ostatni go widział? – spytała Lyra.

      – Ja! – odpowiedział jej chór półtuzina głosów. – Widziałem, jak trzymał za uzdę starego konia Johnny’ego Fiorellego… jak stał przy straganie z jabłkami w polewie… jak się huśtał na żurawiu…

      Wysłuchawszy wszystkich po kolei, Lyra ustaliła, że od ostatniego razu, kiedy ktoś na pewno widział Billy’ego, upłynęły co najmniej dwie godziny.

      – Z tego wynika – powiedziała – że w ciągu ostatnich dwóch godzin musieli się tu kręcić Pożeracze…

      Mimo przygrzewającego z nieba słońca wszystkich przeszedł dreszcz, gdy poczęli się rozglądać po zatłoczonym nabrzeżu spowitym w znajome wonie smoły, koni i fajkowego ziela. Problem polegał na tym, że ponieważ nikt nie wiedział, jak wyglądają Pożeracze, Pożeraczem mógł być każdy – co zresztą wytknęła Lyra wstrząśniętym członkom swej szajki, do których w tej chwili zaliczali się już zarówno jej wcześniejsi towarzysze, jak i nowo pozyskani Gipcjanie.

      – Ba, oni wręcz muszą wyglądać jak normalni ludzie – tłumaczyła. – W przeciwnym razie natychmiast zostaliby zdemaskowani. Gdyby grasowali wyłącznie nocą, mogliby wyglądać, jak chcą, ale jeżeli pojawiają się za dnia, muszą wyglądać zwyczajnie. Dlatego każdy tutaj może być Pożeraczem…

      – Ci tutaj nie – wtrącił bez przekonania mały Gipcjanin. – Ja ich wszystkich znam.

      – No dobrze, ci konkretni nie, ale tak w ogóle to może być każdy. Chodźcie, poszukamy ich i tej ich białej ciężarówki.

      Po tych słowach ludzki rój zaczął gęstnieć: do pierwszych poszukiwaczy szybko dołączali następni i po niedługim czasie trzydzieścioro albo więcej gipskich dzieci ganiało w tę i z powrotem po całym porcie, przeczesywało stajnie, wspinało się na żurawie i dźwigi w warsztacie szkutniczym, skakało przez płot odgradzający port od łąki, bujało się (po piętnaścioro naraz) na starym wiszącym moście nad zieloną wodą i pędziło na złamanie karku wąskimi uliczkami Jericho wśród małych ceglanych szeregowców, aż do opatrzonej kwadratową wieżą Kaplicy Świętego Barnaby Chemika. Połowa z nich nie wiedziała, czego szuka, i po prostu doskonale się bawiła, ale ci najbliżej Lyry odczuwali autentyczny strach za każdym razem, gdy samotna postać mignęła im w zaułku albo w półmrokach kaplicy. Czy to Pożeracz?

      Oczywiście nie byli to żadni Pożeracze i po jakimś czasie – w obliczu niepowodzenia poszukiwań i w cieniu jak najbardziej prawdziwego zniknięcia Billy’ego – potencjał zabawy się wyczerpał. Zbliżała się pora kolacji. Gdy Lyra i dwaj chłopcy z kolegium opuszczali Jericho, widzieli Gipcjan gromadzących się na nabrzeżu nieopodal zacumowanej tam łodzi Costów. Niektóre kobiety rozpaczały głośno, mężczyźni zbierali się w gniewne grupki, a ich ożywione, podekscytowane dajmony podfruwały nerwowo i warczały na każdy cień.

      – Założę się, że Pożeracze baliby się tu pojawić – powiedziała Lyra do Simona Parslowa, gdy przekroczyli próg portierni.

      – Pewnie tak – przytaknął bez przekonania Simon – ale z Bazaru też zniknęło dziecko.

      – Kto? – zdziwiła się Lyra. Znała większość dzieci z Bazaru, ale o żadnym przypadku zniknięcia nie słyszała.

      – Jessie Reynolds, od siodlarza. Nie było jej wczoraj wieczorem, kiedy zamykali sklep. Poszła kupić tacie rybę na przekąskę, ale nie wróciła i nikt jej więcej nie widział. Przeszukali Bazar i całą okolicę i nic.

      – Pierwsze słyszę! – Lyra nie kryła oburzenia. Nieinformowanie jej na bieżąco o wszystkich wydarzeniach było godnym ubolewania zaniedbaniem ze strony podwładnych.

      – To było wczoraj. Może już się znalazła.

      – Pójdę i spytam.

      Lyra okręciła się na pięcie. Zanim jednak zdążyła wybiec przez furtkę, rozległo się wołanie portiera:

      – Hola, Lyro! Dziś wieczorem nie wolno ci już wychodzić z kolegium! Polecenie mistrza.

      – Dlaczego?

      – Już powiedziałem: polecenie mistrza. Powiedział, że kiedy wrócisz, masz już nie wychodzić.

      – To mnie złap – odparowała Lyra i puściła się biegiem, zanim staruszek zdążył choćby wyjść za drzwi.

      Przebiegła na drugą stronę uliczki i skręciła w zaułek, w którym wyładowywano towar z ciężarówek zaopatrujących Kryty Bazar. Ponieważ sklepy właśnie zamykano, samochodów było niewiele, ale przy głównej bramie, naprzeciw wysokiego muru Kolegium Świętego Michała, grupka młodych ludzi stała i paliła papierosy. Lyra znała jednego z nich, szesnastoletniego chłopaka, który okrutnie jej imponował, ponieważ umiał pluć najdalej ze wszystkich ludzi, o jakich słyszała. Podeszła bliżej i pokornie czekała, aż raczy ją zauważyć.

      – No co? – odezwał się w końcu. – Czego chcesz?

      – Czy to prawda, że Jessie Reynolds zaginęła?

      – Tak. A co?

      – Dzisiaj zniknął taki jeden gipski chłopak, i w ogóle…

      – To u Gipcjan normalka. Znikają po każdym Końskim


Скачать книгу