Wojna makowa. Rebecca Kuang
Читать онлайн книгу.syknął Jun.
– No to prowadź – odparł mistrz Jiang. – I daj mi spokój.
– Ten dziedziniec jest nam potrzebny.
– Przecież nie cały. To drzewo, na przykład, jest wam zgoła niepotrzebne – rzucił rozdrażniony Jiang.
Jun kilka razy zakręcił w dłoniach żelaznym kijem, po czym grzmotnął nim w pień mimozy. Siła ciosu wstrząsnęła dosłownie całym drzewem. Rozległo się kilka głośnych trzasków i jakiś ciężar sfrunął z gałęzi, pociągając za sobą deszcz suchych liści. Mistrz Jiang gruchnął ciężko na kamienną płytę.
Pierwszą myślą Rin było, że nauczyciel tradycji nie ma na sobie koszuli. Drugą, że na pewno się zabił.
Jiang jednak zwinnie przeturlał się i usiadł. Rozprostował lewą nogę i zaczesał długie siwe włosy na plecy.
– Bardzo to było nieuprzejme – poskarżył się dziwnie sennym głosem. Z lewej skroni spływała mu strużka krwi.
– Naprawdę musisz się włóczyć po całej akademii jak jakiś półgłówek? – fuknął Jun.
– A czy ty naprawdę musisz utrudniać moją poranną sesję ogrodnictwa? – skontrował Jiang.
– Nie przyszedłeś tu jako ogrodnik – rzucił Jun. – Jesteś tu wyłącznie po to, by mnie prowokować.
– Schlebiasz sobie.
– Wynocha! – Jun trzasnął kijem o ziemię, zszokowany mistrz tradycji aż podskoczył.
A potem przywołał na twarz teatralnie zbolałą minę i dźwignął się na nogi. Dziedziniec opuścił truchtem, kręcąc przy tym biodrami niczym tancerka z domu uciech.
– „Zatęsknij za mną, duszko, poliżę cię jak jabłuszko…”
– Miałaś rację – szepnął do Rin Kitaj. – Na pewno coś bierze.
– Skupcie się! – krzyknął Jun na rozplotkowanych studentów. We włosach wciąż miał listek mimozy, trzęsący się trwożnie przy każdym słowie.
Grupa pospiesznie uformowała przed nim dwa szeregi, kije trzymali w pogotowiu.
– Na mój znak powtórzycie następujący układ – zarządził, demonstrując kolejne ruchy. – Naprzód. W tył. Górny lewy blok. Powrót. Górny prawy blok. Powrót. Dolny lewy blok. Powrót. Dolny prawy blok. Powrót. Obrót, przełożenie kija za plecami, powrót. Zrozumiano?
Oniemiali pokiwali głowami. Nie mieli śmiałości przyznać, że nie zapamiętali praktycznie żadnego elementu. Demonstracje Juna zawsze były szybkie i pobieżne, lecz dzisiejszą sekwencję zaprezentował tak błyskawicznie, że po prostu nie dało się jej prześledzić.
– Znakomicie. – Jun gruchnął kijem o ziemię. – Zaczynajcie!
Całkowite fiasko. Machali bronią bez rytmu i sensu. Nezha wykonał układ dwakroć szybciej od pozostałych, ale był przy tym jedynym, któremu w ogóle udało się wykonać polecenie. Reszta albo połowę ruchów pominęła, albo koszmarnie pomyliła kolejność.
– Au!
Kitaj, który postawił blok, zamiast obrócić się w miejscu, trafił końcem kija w plecy Rin. Dziewczyna poleciała naprzód, przypadkowo uderzając Venkę w głowę.
– Stop! – zawołał Jun.
Wywijające w powietrzu kije zamarły i opadły ku ziemi.
– Opowiem wam jedną z licznych historii o wielkim strategu Sunzim. – Jun, ciężko dysząc, zaczął się przechadzać wzdłuż szeregu studentów. – Kiedy ukończył pracę nad swoim genialnym traktatem zatytułowanym „Zasady wojny”, przesłał manuskrypt Czerwonemu Cesarzowi. Władca postanowił wystawić mądrość Sunziego na próbę i wyznaczył mu zadanie wyszkolenia grupy osób, które nie posiadały żadnego doświadczenia w kwestiach militarnych. Mówiąc bardziej konkretnie, były to cesarskie konkubiny. Sunzi przystał na warunki monarchy i zgromadził kobiety przed pałacową bramą. Tam rzekł: „Kiedy powiem: oczy naprzód, będziecie patrzeć prosto przed siebie. Kiedy powiem: w lewo zwrot, odwrócicie się w lewą stronę. Kiedy powiem: w prawo zwrot, musicie zwrócić się w prawo. A kiedy powiem: w tył zwrot, wykonacie obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Czy to jasne?”. Konkubiny pokiwały głowami. Wtedy Sunzi rzucił pierwszą komendę: „W prawo zwrot!”. Kobiety jednak wybuchnęły tylko śmiechem. – Jun przystanął przed Niang, która wyprężyła się ze ściągniętą niepokojem twarzą. – Wówczas Sunzi zwrócił się do obserwującego szkolenie cesarza. „Jeśli słowa rozkazu nie są jasne i wyraźne, jeżeli polecenia nie są zrozumiałe, wina spoczywa na generale”. Spojrzał na konkubiny i powtórzył wszystko od początku. „W prawo zwrot”, zadysponował wreszcie ponownie. A one, ponownie, parsknęły śmiechem. – Jun powoli powiódł wzrokiem po studentach, każdemu zaglądając prosto w oczy. – Tym razem Sunzi powiedział cesarzowi, co następuje: „Jeśli treść rozkazu nie jest jasna, wina spada na generała, jeśli jednak słowa są jasne, a polecenie nie zostaje wykonane, winnymi są ci pośród żołnierzy, których pozostali darzą największym poważaniem”. To powiedziawszy, wybrał z grupy dwie najstarsze konkubiny i kazał ściąć im głowy.
Wybałuszone oczy Niang wyglądały tak, jakby miały lada moment wystrzelić z oczodołów. Jun wrócił na czoło formacji i uniósł kij. Przerażeni studenci patrzyli, a mistrz powtórzył sekwencję. Tym razem zrobił to powoli, głośno nazywając każdy kolejny ruch.
– Czy teraz wszystko było jasne?
Potaknęli.
– Więc zaczynajcie! – Stuknął kijem o dziedziniec.
Powtórzyli ćwiczenie. Perfekcyjnie.
Trening walki był zabójczą dla duszy, przyćmiewającą umysł torturą, lecz swego rodzaju osłodę stanowiły zajęcia nocne. Te ćwiczenia nadzorowała dwójka kadetów Juna – Kureel i Jeeha. Oboje okazali się nieco leniwymi nauczycielami oraz ludźmi zdecydowanie ponad miarę zafascynowanymi możliwością przysparzania przeciwnikowi jak największego bólu. W związku z tym treningi pod ich okiem zwykle graniczyły z katastrofą. Jeeha i Kureel kręcili się, wykrzykując podpowiedzi i sugestie, podczas gdy studenci toczyli pojedynki między sobą.
– Jeżeli nie masz broni, pod żadnym pozorem nie celuj w twarz. – Jeeha sprowadził dłoń Venki niżej, tak by mierzyła w krtań Nezhy. – Z wyjątkiem nosa twarz składa się praktycznie z samych kości. Łatwo się zranić. Szyja jest znacznie lepszym celem. Odpowiednio silny cios może zgruchotać tchawicę i doprowadzić do śmierci przeciwnika. W najgorszym razie utrudnisz mu oddychanie.
Kureel przyklęknęła nad Kitajem i Hanem, którzy tarzali się spleceni po ziemi.
– W patowej sytuacji znakomicie sprawdza się gryzienie – podpowiedziała.
Moment później Han wrzasnął z bólu.
Garstka pierwszoroczniaków zgromadziła się wokół drewnianego manekina, na którym Jeeha demonstrował właściwą technikę.
– Nikaryjscy mnisi wierzyli, że ten oto punkt stanowi ośrodek, w którym gromadzi się ki. – Kadet wskazał miejsce na podbrzuszu kukły i zdzielił je pięścią.
– A stanowi? – Rin postanowiła przyspieszyć nieuchronny wniosek.
– Skąd. Nie ma czegoś takiego jak ośrodek ki. Natomiast tutaj, w obszarze rozpoczynającym się tuż pod żebrami, znajduje się sporo niechronionych organów wewnętrznych. Między innymi przepona. Ha! – Grzmotnął kukłę. – Takie uderzenie powinno unieruchomić dowolnego przeciwnika na przynajmniej kilka cennych chwil. Zyskacie czas na wydrapanie mu oczu.
– To chyba dość prostackie? – zauważyła Rin.
Jeeha