Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski

Читать онлайн книгу.

Sybirpunk – tom 1 - Michał Gołkowski


Скачать книгу
składankę odrzutów genetycznych, jakie miało do zaoferowania coraz bardziej jałowe łono chowu wsobnego Federacji.

      Tępe, błazeńskie twarze, od małego przepuszczane przez maszynkę do mięsa okrucieństwa, głupoty i nadużywania środków psychoaktywnych. Nieumiejętnie wkłute pod skórę fluorescencyjne tatuaże, celowo barwione na czerwono skaryfikacje, prymitywne modyfikacje ciała... Dresy ze świecącymi neonami pasków na rękawach, koszulki z tanimi wyświetlaczami przeplatających się reklam. Jeden wciąż podrygiwał i kiwał głową na boki, zapewne nie umiejąc się wyzwolić z rytmu podawanej bezpośrednio do kanału usznego muzyki, godnej plemion jaskiniowych.

      Uśmiechnąłem się do nich na tyle ciepło, na ile jeszcze potrafiłem; niepotrzebne mi było spięcie, nie dziś.

      – Mylicie mnie z kimś, chłopcy. Ja niczym nie handluję.

      – Oj, no panie Chudy. Nieładnie tak sąsiadów z bloku okłamywać przecież. Mówią, że można od pana to i owo kupić...

      Cholera jasna, znowu któryś debil musiał mnie szukać na dzielni i rozpowiadać na lewo i prawo, że dostarczam mu „produkt”. Jak ja im łby wszystkim zmyję, to...

      – Przykro mi, chłopcy. – Otworzyłem reklamówkę, pokazując im zawartość. – Tylko żarcie i popitka.

      – A może panu samochodu popilnować? Tutaj się różne rzeczy dzieją...

      To ostatnie zabrzmiało już jak groźba. Tym bardziej że w kufrze nadal miałem zalane pod korek kanistry... Kurłaaa, zapomniałem odwieźć towar Cesarzowi! Zapomniałem na śmierć, a tamten czeka na telefon ode mnie.

      Spojrzałem ku samochodowi, potem ku wejściu do klatki. Zmierzyłem wzrokiem trzech domorosłych reketierów.

      – Jeśli cokolwiek, ale to cokolwiek się stanie z moim samochodem... – Podsunąłem Wani palec wskazujący prawej ręki pod nos tak, żeby miał pewność, że bez trudu potrafiłbym wsunąć mu go aż do mózgu. – To będzie wasza wina. Nie, nie wasza: twoja osobiście. Zrozumiano?

      – Panie Chudy, no co pan... – od razu stropił się tamten.

      – Powiedziałem: twoja wina. Porysuje mi go ktoś kluczem, przebije opony, narysuje sprejem kutasa na szybie... Choćby mi kot na niego nasrał, to ja do ciebie z tym przyjdę, jasne? W domu znajdę, spod ziemi wyciągnę i nogi z dupy powyrywam! Matka rodzona nie pozna, ojciec jeszcze w gębę napluje! Zrozumiano, pytam?!

      Któryś z kolegów Wani zarechotał głośno, ucieszony tak ładnie skleconą wiązanką. Ten z pochłaniaczami zakasłał w pięść, odcharknął, splunął na ziemię gęstą, zielonkawą flegmą. Wania skrzywił się, niechętnie kiwnął głową.

      – To my przypilnujemy, jak tu będziemy siedzieć... A zapalić pan nie ma chociaż?

      – Ostatniego wypaliłem na czternaste urodziny – warknąłem, ruszając ku klatce.

      Jeden klucz, drugi klucz, weryfikacja kodowa, sczytanie siatkówki... Brzęczyk w końcu obwieścił łaskawie, że mogę wejść do przedsionka własnego bloku.

      Śmierdziało szczynami, szczurami, kocim gównem i krwią. W ciasnym zakamarku przy wejściu do piwnicy jak zwykle gziła się jakaś parka trudnej do zidentyfikowania płci i wieku. Baba na parterze znowu musiała zjarać żarcie na węgiel, bo drzwi były otwarte na oścież, wypuszczając smród spalenizny na cały blok... I jeszcze siedziała na stołeczku za kratą, bezczelna jedna, jak gdyby drwiąc ze wszystkich w żywe oczy.

      Wdrapałem się na moje pierwsze piętro, brzęcząc kluczami, otworzyłem pancerną kratę do sieni. Po prawej drzwi sąsiadki, buty jak zawsze na wycieraczce w karnym rządku. Ot, jedna z nielicznych porządnych osób w tym całym burdelu, ta Fieodosja Awdiejewna. Jeszcze z rodzicami się przyjaźniła, więc i ja do niej nadal „ciociu” mówię.

      Otworzyłem ostatnie dwa zamki kodowe na własnych drzwiach, przekręciłem ostatni klucz i wreszcie byłem u siebie.

      Kusto oczywiście się zesrał centralnie na środku korytarza.

      – Kusto, bydlaku! – zawołałem w pustkę mieszkania. – Co znowu żeś zrobił, wszarzu jeden? Chodź no tutaj!

      Nie przyszedł, rzecz jasna. Schował się pewnie tak, że tylko ogon mu wystawał, bo doskonale wiedział, że nie wolno srać w domu... No ale też nie zostawiłem mu szczególnego wyboru, więc nie wrzeszczałem na niego dalej.

      Przestąpiłem nad balasem, zaniosłem zakupy do kuchni. Wziąłem spory, naprawdę spory kawałek jednorazowego ręcznika, dokładnie zebrałem wszystko i wywaliłem do śmieci.

      – Dom, słodki dom... – westchnąłem.

      Już teraz słyszałem wszystko, co działo się w zasięgu dwóch pionów mieszkalnych ode mnie: sąsiada z góry, jak zwykle tłukącego kotlety z syntobiałka na podłodze; ludzi za ścianą, wrzeszczących na siebie; parkę z trzeciego piętra, po raz kolejny pieprzącą się w wannie; permanentny remont gościa z klatki obok; płacz dzieciaka i krzyki jego matki, próbującej w ten sposób zagłuszyć własną bezradność...

      Pstryknąłem włącznikiem zasilania i przełączyłem dźwigienkę aktywnego wyciszenia.

      Nagle świat zewnętrzny ucichł. Nie było łomotania, wrzaski ścichły, przepadły jęki i sapanie, nawet spazmatyczny szloch i wysokie wrzaski rozpuściły się w kojącej ciszy jednostajnego białego szumu, zalewającego uszy miękką kurtyną niczego.

      Ściągnąłem kurtkę, zzułem i wrzuciłem do dezynfektora zakurzone buty. Wsunąłem nogi w lekko przybrudzonych, ale nadal białych skarpetach w gumowane klapki, po czym rozwaliłem się na kanapie z paczką jedzenia w jednej i flaszką czystej w drugiej ręce.

      Za oknami migotało neonami i światłami samochodów miasto, budzące się po skwarnym dniu do dusznej nocy, a ja musiałem na spokojnie pomyśleć.

      Nie włączałem nawet światła, siedząc sobie w ciszy i ciemności. Wysoko przetworzona żywność o trudnym do określenia, ale lekko pikantnym smaku i miłej, włóknistej konsystencji przyjemnie chrupała w ustach, wódka powoli wsączała się w żyły, spłukując z organizmu nagromadzony w nim od rana syf.

      Tak, oczywiście – to bzdura była z tą wódką, co niby odkaża człowieka. Ale jak wieczorem nie wypiłem, to potem nie byłem w stanie normalnie zasnąć... I nie to, że w towarzystwie mi się chciało czy coś. Nie na umór. Ot, tak właśnie, intymnie, w samotności.

      Włączyłem do prądu przywieziony od Kulasa adapter, podpiąłem wygrzebany z czeluści szafy projektor holograficzny. Obraz był słaby, więc zasłoniłem okno. Wreszcie usiadłem, zapaliłem papierosa i zacząłem jeden po drugim przeglądać pliki.

      – Marco Valenta... – mruknąłem w zadumie, patrząc na zdjęcie uśmiechniętego typka o lekko nalanej twarzy, w nienagannie skrojonej marynarce z tęczowłókna.

      Z jednej strony nie wyglądał na oszusta, co wyłudza pieniądze od oligarchów. Z drugiej to właśnie oszuści nigdy na takich nie wyglądają... Z ciężkim westchnieniem przełączyłem się na pliki z diagramami wzajemnych powiązań firm.

      Ktoś się nieźle nagłowił, żeby to wszystko tak rozpisać. Widać było, że robiono to w jakimś relatywnie prostym programie graficznym, bez udziwnień i bajerów; przełączyłem projektor w tryb trójwymiaru, wyciągnąłem z podstawki rysik i zacząłem mozolnie, kawałek po kawałku rozkładać płaskie drzewka zależności na struktury trójwymiarowe.

      Ktoś inny pewnie otworzyłby to wszystko naraz, tak jak Kulas założył szpanerskie okulary i rękawice, po czym błyskawicznie scalił to w jedną, zintegrowaną, wielowarstwową i multimedialną prezentację. Klik, i widzisz firmy; klik, i masz ludzi; klik, i całość przesuwa się w czasie.

      No a ja tak nie umiałem. Ja musiałem obejrzeć


Скачать книгу