Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski

Читать онлайн книгу.

Sybirpunk – tom 1 - Michał Gołkowski


Скачать книгу
po czym wrócił na stanowisko doczepionej do bagażnika stacji ładowania, żeby przygotować się do kolejnego połowu wśród ławicy płotek przepływających tą ogromną rzeką stali.

      Gliniarz już stał, oparty o burtę wozu. Teraz odczekał tylko, aż zgaszę silnik, a potem ruszył nonszalanckim, rozkołysanym krokiem, wymachując sobie pomalowaną w czarno-białe pasy pałką.

      Podszedł, nachylił się i zapukał w okno, jak na durnych filmach.

      – Dzień dobry, obywatelu. – Uśmiechnął się kwaśno, kiedy opuściłem szybę. Na czole perliły mu się kropelki potu, opływające gniazda wszczepów w skroni. – Sierżant Gnilski, główny inspektorat bezpieczeństwa ruchu drogowego. Dokumenty, prawo jazdy, zezwolenie na wjazd do strefy śródmiejskiej... Dopuszczenie techniczne toto ma?

      – To nie żadne „toto” – odparłem z godnością, podając mu plik plastikowych kart. – A wjazdówkę mam jeszcze ważną. Jakiś czas przynajmniej.

      – No, dokładnie... piętnaście sekund. – Sczytał skanerem kod pojazdu.

      – Więc za co zostałem niby zatrzymany, hę?

      – Za nic, obywatelu... Khu-do-vec – przesylabizował nazwisko z ekranu. – Rutynowa kontrola kierowcy w ruchu śródmiejskim. A teraz, skoro... Ojej.

      Tym ostatnim skomentował głośny, natarczywy brzęczyk swojego panelu. Obrócił i podsunął mi pod nos migający na czerwono ekran: „brak uprawnień wjazdu”.

      – Gdybyście mnie nie zhaltowali, tobym zdążył wyjechać – spróbowałem po dobroci. – Towarzyszu sierżancie, bądźcie no człowiekiem. Dogadamy się jakoś, jak mundurowy z mundurowym?

      – A co, wy też w służbie? – zainteresował się, a w jego oczach błysnęło coś na kształt sympatii.

      – A jakże! Kapitan Aleksander Khudovec, odznaczony medalem za odwagę...

      – Wojskowy, znaczy się? – Błysk zgasł.

      – No co wy? Ministerstwo Spraw Wewnętrznych! Specjalny oddział szybkiego reagowania, czwarta kompania...

      – Czyli specnaz, a nie milicja. No przykro mi, obywatelu kapitanie, ale nic nie poradzę. Macie nieważną wjazdówkę, będzie mandacik... wedle taryfikatora.

      Puknął przycisk, pokazał ekran. Znów zrobiło mi się gorąco: suma zdecydowanie przewyższała nie to, że moje najśmielsze oczekiwania, ale nawet możliwości płatnicze.

      Przez chwilę rozważałem ucieczkę. Tak dosłownie przez okamgnienie, ułamek sekundy... Ale miał przecież drona, to raz; wszystko nagrywało się pewnie na kamerkę z radiowozu, to dwa. No a trzy, przez plecy miał przerzucony pas nośny skróconego karabinka na wspomaganą amunicję.

      Zdecydowałem się na mniej spektakularną opcję.

      – Obywatelu sierżancie... – zaskamlałem, ale było za późno: pieprzony służbista przyłożył kciuk do czytnika, zatwierdzając nałożenie kary.

      Zgodnie z oczekiwaniami urządzenie zabuczało: odmowa płatności.

      – Uuu, obywatelu kapitanie. Nie dość, że jeździ się bez wejściówki, to jeszcze bez środków na koncie? – zacukał się milicjant. – Obawiam się, że w takim razie będę musiał wezwać holownik. Otwórzcie bagażnik do inspekcji.

      – Człowieku, miej Boga w sercu. – Złożyłem ręce. – Ten samochód to moje życie, mój dom, moja matka i kochanka! Jeśli mi go odholujesz, to równie dobrze możesz od razu mnie zastrzelić!

      Nie było to do końca prawdą. Natomiast jeśli zacznie grzebać w kufrze, to istniała duża szansa, że faktycznie mnie zastrzeli... A w każdym razie wezwie grupę interwencyjną, a wtedy się już nie wywinę.

      W ogóle się nie wywinę, bo mnie aresztują i docelowo wsadzą. Albo i ześlą do kolonii karnej.

      – Otwórzcie bagażnik – powtórzył służbista.

      – Panie sierżancie, dogadajmy się jakoś. Przecież jak mundurowy z mundurowym, nie? Zamiast kredytować, to ja wolę opłacić gotówką na miejscu...

      – Próbujecie przekupić funkcjonariusza? – zapytał.

      Zawahałem się. To było jak obstawianie rzutu monetą.

      – Tak? – zaryzykowałem.

      – Przykro mi, ale nie mogę. Nawet teraz nas tamten skurwiel, o, nagrywa. – Sierżant nagle odezwał się zupełnie innym, prawie że ludzkim tonem, pokazując na przycupniętego na milicyjnym grawilocie drona. – Dziś wezmę, a jutro mnie z pracy wywalą.

      – A jakby go na patrol wysłać? – zaproponowałem. – Niech monitoruje ruch na skrzyżowaniu. O, tam ktoś niebezpiecznie jedzie!

      – Nie da się, dopóki nie zamknę tutaj interwencji. To co, proszę otworzyć bagażnik, obywatelu kierowco?

      – Ale przecież... Człowieku, nie możesz mnie odholować!

      – Muszę. No co ja poradzę? – Rozłożył ręce w geście bezradności. – Jeśli nie ma środków, to...

      Puknął jeszcze raz w urządzenie, żeby pokazać mi, że płatność nie przechodzi.

      Wysokie, przyjemne „bidiblip!” pieniędzy schodzących z konta odezwało się najbardziej zaskakującym dźwiękiem mojego życia, odkąd chcącemu zastrzelić mnie z przyłożenia typowi nie odpaliła spłonka w naboju.

      Gliniarz popatrzył na ekran, pokiwał głową.

      – ...? – zapytałem bezgłośnie.

      – No cóż, wygląda na to, że mandat opłacono. I to nawet ze zniżką za płatność natychmiastową.

      – ...?

      – Dziękuję, towarzyszu kapitanie, życzę miłego dnia.

      Oddał mi karty, zasalutował i pokazał pałką: jechać dalej.

      Jak na autopilocie odpaliłem silnik, zamknąłem szybę i włączyłem się do ruchu. Korek oczywiście już się rozładowywał, samochody posuwały się jako tako naprzód... W głowie miałem pustkę, w lusterku wciąż widziałem radiowóz na migałkach i drona, startującego na kolejny połów.

      Byle nie zrobić nic głupiego. Zniknąć w tłumie, rozpuścić się w masie pojazdów. Nie zwrócić na siebie uwagi, bo wtedy sprawdzą płatność i wyjdzie im nieuniknienie, że to był błąd systemu.

      Bo to musiał być błąd systemu.

      Wreszcie wytoczyłem się poza bramki graniczne śródmieścia, ruch minimalnie zelżał. Zjechałem ślimakiem, potem na rozjeździe na swój zjazd... Wreszcie włączyłem autopilota, który stąd powinien już sobie poradzić z nawigacją.

      – Dom – rzuciłem krótko, ostrożnie puszczając kierownicę. Nadal nie ufałem tym nowoczesnym zabawkom... No ale takie czasy, co zrobisz.

      Wyciągnąłem panel dostępu, wstukałem swoje hasło, pokazałem lewe oko, przycisnąłem mały palec lewej ręki i tak dalej. W końcu przegryzłem się przez milion reklam, uzyskując dostęp do panelu konta bankowego, gdzie powinno być mało, ze wskazaniem na nic, a było...

      – O cie choroba! – Aż świsnąłem przez zęby.

      Ilość pieniędzy, które powinny znajdować się na moim koncie, była nieledwie końcówką innej sumy. Większej. O wiele większej.

      Lekko drżącym z emocji palcem przewinąłem historię rachunku, zatrzymałem się na ostatnim wpisie, dokonanym nieledwie pół godziny wcześniej. Dokładnie wtedy, kiedy gadałem z milicjantem... Szybkie przeliczenie: równo dwa procent od dwóch procent pieniędzy, na których odzyskanie umówiłem się z Daniłowem.


Скачать книгу