Sybirpunk – tom 1. Michał Gołkowski

Читать онлайн книгу.

Sybirpunk – tom 1 - Michał Gołkowski


Скачать книгу
wolę bez niego, ale mój rozmówca chyba nawet nie zarejestrował faktu, że mógłbym pić coś innego niż on, i po prostu zamówił dla mnie to samo.

      Siedzący naprzeciwko mnie człowiek, rozwalony w niedbałej pozie na idealnie czystym, miękkim fotelu w lobby barze jednego z najlepszych hoteli nie to, że miasta, ale zapewne całej Federacji, odwrócił się i popatrzył ponad szkłami niebieskich okularów.

      – Myślę, że doskonale pan wie, co jest moim punktem odniesienia. – mężczyzna uśmiechnął się samymi ustami. – A w zasadzie KTO.

      Daniłow, tak mi się przedstawił, przez chwilę jak gdyby szukał w mojej twarzy śladu reakcji na tę jakże ewidentną zaczepkę. Pokiwałem tylko głową.

      Na zewnątrz było upiornie gorąco. Słońce wisiało bezlitosną kulą żaru nad pokrytym pyłem NeoSybirskiem, który zdążył już zapomnieć o padającym nocą deszczu. Woda spłynęła po betonie, zostawiła brudne plamy na szkle i kolejne kwasowe odbarwienia na metalu, po czym odparowała.

      Zostało po niej tylko przesycone wilgocią powietrze, które teraz oklejało skórę cienką warstewką potu i brudu.

      Brałem dziś prysznic dwa razy, a mimo to nadal miałem wrażenie, że cały aż się lepię.

      Tutaj, za potrójnymi szybami przyciemnionych okien, światło tylko drażniło oczy, ale panował przyjemny, kojący chłodek. Schowane gdzieś wysoko, ponad najwyższym piętrem wieżowca potężne klimatyzatory niestrudzenie zasysały ciężki od wyziewów fabryk i zakładów smog, przepuszczały przez zestaw filtrów i tłoczyły zimne, idealnie czyste powietrze przez nawiewy, ukryte pośród wyszukanych detali architektonicznych imponującego wnętrza.

      Blask dnia był tu tylko elementem wystroju, podobnie zresztą jak widok na miasto.

      Nie wiem i nie chcę wiedzieć, ile bloków starego NeoSybirska zostało planowo przeznaczonych pod rozbiórkę, przemocą wysiedlonych i wyburzonych, żeby siedzący w lobby hotelu Ojczyzna goście mieli widok na rzekę i panoramę metropolii... Ale robiło to wrażenie, nie da się zaprzeczyć.

      Za pieniądze można było kupić wszystko, przede wszystkim piękno.

      – To oczywiste. Czy nie uważa pan jednak, że byłoby zasadne, żeby...

      Urwałem, widząc minimalnie zauważalny grymas na jego twarzy. Sięgnął do kieszeni niebieskiej marynarki, wyciągnął tablet oprawiony w niebieski plastik.

      Kto dziś używa jeszcze tabletów?! – pomyślałem.

      Daniłow w ogóle był dziwny, tego byłem pewien już po półgodzinnej znajomości. Niski, wręcz mały, ubrany cały w odcienie i wariacje niebieskiego. Porozumiewający się stwierdzeniami, oświadczeniami w zasadzie. Przeskakujący z myśli na myśl, jak gdyby prowadził ze sobą wewnętrzny dialog.

      Wyjął staromodny rysik, puknął w ekran. Coś przesunął. Przez chwilę patrzył na wyświetlacz, jak gdyby zapominając, że w ogóle tu jestem.

      – Omówiliśmy już tę kwestię i nie widzę zasadności powracania do niej. Przyjąłem do wiadomości pańskie zastrzeżenia, więc może pan uważać, że zostałem należycie uprzedzony. W niczym nie zmienia to natury powierzonego panu zadania.

      Nie spojrzał nawet na mnie, mówiąc przed siebie i nieustannie przewijając jakieś informacje na ekranie. Daniłow rzadko patrzył rozmówcom w oczy. Nie wynikało to jednak ze słabości charakteru ani chęci uniknięcia konfliktu.

      Uwierzcie mi: naprawdę nie.

      – Oczywiście – przytaknąłem, odkrawając kolejny fragment idealnie wysmażonego mięsa. Ciekawe, czy jakbym odkładał cały miesiąc, to byłoby mnie stać na taki stek? – Czy mogę zatem uważać, że kwestie natury finansowej...

      – Niech pan odeśle po prostu umowę ze wstawionymi cyframi. – Daniłow zamknął pokrowiec i odłożył tablet.

      – Ale... nie uzgodniliśmy jeszcze procentów.

      – Tak.

      Pozwoliłem sobie wygrać trochę czasu, dokładnie, pieczołowicie wręcz przeżuwając kolejny kęs. Jednocześnie moje myśli biegły jak oszalałe, a mózg pracował na najwyższych obrotach, usiłując wyliczyć kwotę na tyle wysoką, by zlecenie było naprawdę opłacalne, a zarazem taką, która nie wyda się Daniłowowi oburzająco wygórowana.

      Nie chodziło o to, że nie zapłaciłby mi tych pieniędzy.

      Bałem się raczej tego, że spojrzy prosto na mnie i powie: „Proszę teraz przedstawić mi swój tok rozumowania” – a wiedziałem, że wtedy będzie miał mnie na widelcu.

      Bynajmniej nie dlatego, że nie potrafiłbym tego zrobić... Po prostu wiedziałem, że cokolwiek powiem, on będzie miał od razu gotowy kontrargument, którego nie będę mógł podważyć.

      Miałem miażdżącą świadomość tego, że negocjacje z nim to fikcja, bo on i tak doskonale wie od samego początku, ile mi zapłaci.

      Pytanie brzmiało tylko: czy zgadnę za pierwszym razem, czy będzie miał ochotę się ze mną wcześniej pobawić.

      – Dwa – wydusiłem w końcu przez ściśnięte gardło.

      Nie zabrzmiało to tak, jak sobie wymarzyłem, hardo i pewnie; wyszło coś pośredniego pomiędzy kaszlnięciem a stłumionym jękiem, zdecydowanie za wysokim na końcowej nucie.

      Daniłow sięgnął znów po swój tablet, włączył. Tym razem trzymał go tak, że mogłem spojrzeć na ekran... I aż poczułem, jak robi mi się gorąco.

      On na nim pisał!

      Nie to, że klawiaturą: ręcznie pisał! Widziałem różnokolorowe szlaczki wykaligrafowanych liter, jakieś notatki, punkty... Przełączył kolor na czerwony, nabazgrał coś, postawił kropkę. Wyłączył, schował do kieszeni niebieskiej marynarki, na której rękaw nie byłoby stać mnie i wszystkich moich znajomych, gdybyśmy nawet pracowali każdy po pięćdziesiąt lat bez przerwy.

      Przekręcił głowę i popatrzył na mnie; jego twarz nie wyrażała dokładnie nic. Na lekko przydymionych szkłach niebieskich okularów przesuwały się z góry na dół rządki informacji, liter i cyfr, wyskakiwały jakieś powiadomienia.

      – Dobrze – powiedział po prostu.

      Świat zawirował, kiedy dwa diametralnie rozbieżne uczucia szarpnęły moją świadomością niczym przeciwstawne sobie ośrodki wysokiego i niskiego ciśnienia, na których styku powstają burze, równające ze sobą całe osiedla mieszkaniowe na pograniczu tundry.

      A niech mnie, łyknął to! Dwa procent od sumy, o której mówił, to... to... To więcej, niż zarobiłem przez ostatnie pięć lat! Tak po prostu się zgodził!

      A niech mnie, łyknął to – więc mogłem powiedzieć trzy. Albo chociaż dwa i pół. Albo dwa koma dwa pięć... Skrewiłem, sprzedałem się po taniości.

      – Czy moglibyśmy w dodatku do tego... – zacząłem, ale on wymownym gestem poklepał się po kieszeni.

      – Dwa. Czy jest coś, o co chce pan jeszcze zapytać?

      – Nie, wydaje mi się, że wiem wszystko. Dane, o których pan wspominał, kiedy mogę je dostać?

      – Już.

      Zapadła cisza. Przez chwilę spoglądałem na Daniłowa wyczekująco, potem on sięgnął do innej kieszeni i położył na stoliku kartę pamięci.

      Karta pamięci. Ostatni raz używałem czegoś takiego, jak miałem... pięć lat? Osiem? No może dwanaście, nieważne. Dzisiaj wszystko szło przez Strumień, nikt nie używał nośników fizycznych!

      Nikt, poza upiornie bogatym Daniłowem, który przyleciał do NeoSybirska tylko po to, żeby spotkać się


Скачать книгу