Stulecie kryminału. Marcel Woźniak

Читать онлайн книгу.

Stulecie kryminału - Marcel Woźniak


Скачать книгу
była świnia, panie oficerze. – Pawlak wskazał na kojec, jakby policjant mógł mieć jakiekolwiek wątpliwości.

      – No przecie widzę.

      Naraz jego uwagę zwróciła jakaś ciemna plama na ściółce. Otworzył więc drzwi kojca, zrobił krok, uważając, by w co nie wdepnąć, i ostrożnie podniósł wiecheć zdeptanej słomy.

      – A co tam widać?

      – Jeszcze nie wiem, bo oględziny niezakończone – stwierdził i przecisnąwszy się między brzuchem gospodarza a deskami kojca, wyszedł na zewnątrz.

      W jasnym, dziennym świetle od razu zrozumiał, z czym ma do czynienia.

      – Jucha. – Gospodarz też się zorientował.

      – Znaczy się obuchem w łeb dostała i ani nie zdążyła zawołać na pomoc – wyjaśnił starszy posterunkowy.

      Cisnął słomę pod nogi i sięgnął po paczkę papierosów, żeby tytoniowym dymem zabić smród świńskich gówien. Zapaliwszy, rozejrzał się po podwórku.

      Po prawej stronie, frontem do drogi, stał murowany dom z czerwonej cegły, jakich pełno na tutejszych wsiach, z dwuspadzistym dachem przykrytym czerwoną ceglaną dachówką. Naprzeciwko chlewa, który wraz z oborą stanowił jeden budynek o ścianach szachulcowych wypełnionych cegłami, postawiono drewniany kurnik. Jego drzwi były szeroko otwarte, a kury łaziły po całym obejściu, gdacząc głośno.

      – Tam musiał uciekać. – Pawlak wskazał solidną, również drewnianą stodołę, o wielkich dwuskrzydłowych drzwiach, którymi zapewne można było przejechać na pole, otworzywszy drugą parę drzwi w tylnej ścianie.

      – Przez stodołę? – zdziwił się policjant, bo przecież drzwi od stodoły gospodarz musiał zamykać na noc. Ten pokręcił natychmiast głową i wskazał niewielkie przejście między stodołą a kurnikiem.

      – Tam jest taka furtka na haczyk.

      – A, na haczyk, powiadacie.

      – No właśnie. Musiał świnię na taczkę wsadzić i pojechać…

      – A skąd niby wiecie, że na taczkę? – zainteresował się Bielawski.

      – Ano stąd, panie oficerze, że ślady były na ziemi. Przedwczoraj padało, to i ziemia było rozmiękła. Tom poszedł za tym śladem aż do drogi, co idzie na Mościska. A jakem już tam doszedł, to śladów nie było, bo droga bita i nic nie dało się zobaczyć.

      Policjant przez chwilę przypatrywał się furtce, jakby analizował skomplikowane dane, i naraz zastygł w bezruchu z papierosem podniesionym w górę, ale niewłożonym do ust.

      – A co, panie oficerze? – zapytał zdziwiony gospodarz, bo rzadko zdarzało mu się widywać policjantów przy pracy. A Bielawski, gdy dopadła go jakaś odkrywcza myśl, zamierał w bezruchu, żeby tej myśli nie zgubić. Naraz, zostawiwszy zdumionego Pawlaka, pognał czym prędzej do sadu, który ciągnął się od chlewa do drogi. Podbiegł do płotu, poruszał jedną, drugą sztachetą i natrafiwszy w końcu na trzecią poluzowaną, szarpnął ją mocno. Wysłużone drewno poddało się sile policyjnych mięśni. Pawlak stał w bezpiecznej odległości i wolał nie podchodzić bliżej, bo wiedział dobrze, czym się może skończyć wyrywanie sztachet z płotów. Nieraz bowiem rwał, gdy był młodszy i gdy na zabawie tanecznej trzeba było wygarbować skórę jakimś chłopakom z innej wsi.

      Policjant jednak nie miał zamiaru nikogo okładać sztachetą. Rzucił ją na trawę i przecisnął się przez wyrwę, która powstała w płocie.

      Chwilę go nie było i Pawlak pomyślał nawet, że być może poszedł gdzieś sobie i już nie wróci. Ale nie miał racji. Posterunkowy po kilku minutach przelazł ponownie przez dziurę i uśmiechnięty od ucha do ucha podszedł do gospodarza.

      – A wy tam chodzicie z drugiej strony chlewa, Pawlak?

      – Ja? – zdziwił się chłop, przykładając palec do piersi. – Pod Bogiem, nigdy, panie oficerze. Po jaką cholerę bym tam miał łazić, jak za obórką jest już od razu pole Maciejewskiego. Mojego tyle co do oplotu. – Wskazał na dziurę, którą zrobił policjant.

      – Panie posterunkowy, melduję, że są ślady! – zawołał zza furtki szeregowy Frąckowiak, który wraz ze swoim pryncypałem przyjechał do Brzostowa, bo jak stwierdził Bielawski: „Zawsze się mogą przydać dodatkowe oczy”. I jak widać, rzeczywiście się przydały. Gdy tylko weszli do zagrody, posterunkowy stracił z oczu swojego podwładnego, który zagubił się gdzieś w zakamarkach gospodarstwa. Pomyślał nawet, że młokos przysiadł gdzieś w jakimś kącie, czekając, aż szef skończy oględziny. Tymczasem on najwyraźniej ruszył jak pies gończy w poszukiwaniu tropu i, jak się okazało, sprawił się całkiem dobrze.

      – Czyli że niby jakie ślady? – zawołał Bielawski.

      Frąckowiak otworzył furtkę, przeszedł przez podwórko i stanął przed dowódcą.

      – Kółka przez poorane pole, znaczy się taczkę musiał złodziej jeden pchać. I do drogi wiodą ślady. Widać też odciski trzewików, ale ich jest więcej, jakby dwóch rabusiów było.

      Podoficer przywołał go, machając dłonią. Szeregowy posłusznie podszedł bliżej. Wtedy dowódca nachylił się nad nim i chciał coś powiedzieć, ale dojrzał, że gospodarz stoi blisko i ciekawie nadstawia ucha.

      – A wodę we studni to macie? – zapytał byłego właściciela świni.

      – A co bym miał nie mieć.

      – To jak macie, to przynieście trochę, bo w gębie zaschło od tego gorąca.

      Chłop zdziwił się, bo wcale gorąco nie było, no ale co miał zrobić, jak władza kazała. Potruchtał szybko do domu po kubek. Uwinął się raz-dwa, żeby nic nie stracić z tego, co działo się w obejściu.

      Tymczasem posterunkowy nachylił się w stronę swojego podwładnego i przez chwilę coś mu klarował. Chłopak kiwał głową, a gdy Bielawski skończył, spojrzał w kierunku chlewika, jakby się chciał upewnić, że wszystko zrozumiał.

      – O, jest woda, panie oficerze. Niech pije na zdrowie. – Podał kubek policjantowi, ten jednak ledwie umoczył usta i resztę wylał na ziemię.

      – No to słuchajcie, Pawlak, idziemy po tych śladach zobaczyć, dokąd to zawieźli waszego wieprzka.

      Oddał kubek gospodarzowi i ruszył szybkim krokiem przed siebie. Pawlak postał chwilę, nie wiedząc, co zrobić z kubkiem. W końcu spojrzał na młodego policjanta.

      – A wy nie idziecie?

      – Ja tu mam pilnować.

      – Aha, no to idźcie se z wiadra wody nabrać. – Wcisnął mu w dłoń kubek i pognał za posterunkowym.

      Dopadł policjanta na polu. Ten stał pochylony nad wyraźnym śladem kółka od taczki i śladami męskich butów.

      – Szliście po śladach? – Posterunkowy wpatrywał się w wydeptany szlak.

      – A jakże, po śladach jak za sarenką. Ziemia świeżo przeorana, to i widać było wyraźnie. I tam do drogi wiodą. – Chłop wskazał podwójny rząd drzew porastających bitą drogę, prowadzącą do pobliskich Mościsk.

      Zaledwie pół godziny zajęło im dotarcie do sąsiedniej wsi. Policjant chciał od razu pójść do sołtysa, ale naraz wpadł na pewien pomysł, dostrzegłszy szkolny budynek z czerwonej cegły.

      – Tu się najpierw sprawdzi – powiedział sam do siebie, lecz na tyle głośno, że Pawlak usłyszał.

      – We szkole? – zdziwił się. Ale policjant nic nie odpowiedział. Otworzył furtkę w ogrodzeniu i przeszedłszy szybko dziedziniec, wkroczył do szkolnego


Скачать книгу