Milaczek. Magdalena Witkiewicz

Читать онлайн книгу.

Milaczek - Magdalena Witkiewicz


Скачать книгу

      – Pierwsze, co pomyślałam, to „co ja znowu namieszałam, że on się zapalił”. Pomyślałam tak oczywiście zaraz po tym, jak odzyskałam oddech. Drugie, zaczęłam się zastanawiać, co powie tata i jak ja mu to wszystko opowiem albo co powinnam nakłamać. A potem sobie przypomniałam o przebitych oponach w moim rowerze, mailach dotyczących rys na lakierze i popsutych klockach hamulcowych w moim „ślicznym czerwonym autku”. I coś z lekka zaczęło mi się układać… Wybiegając z klatki, natknęłam się przy drzwiach wejściowych na moją mamę, która wracała z pracy. Niemal nie zwróciłam na nią uwagi, tylko spojrzałam na samochód i krzyknęłam: „Szlag by to!”. Mama otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Już chciała powiedzieć kilka słów na temat stosownego wychowania panny z dobrego domu, bądź co bądź wciąż na wydaniu, ale podążyła za moim wzrokiem… „O szlag by to!” – powtórzyła za mną i upuściła torbę z jajkami. I tak stałyśmy obie, co jakiś czas klnąc jeszcze z cicha i patrząc to na samochód, to na coraz liczniejszą grupę gapiów zbierających się wokół, dopóki nie przyjechała policja i straż pożarna. Nie wiem, ile to trwało, ale obie się ocknęłyśmy, gdy jajka zostały już wylizane przez psa sąsiadów.

      WCZEŚNIEJ

      Pies sąsiadów, arystokrata, seter angielski, zwany Parysem Antoniem, miał w zwyczaju zjadać wszystko to, co niedozwolone i na pewno szkodliwe dla jego arystokratycznego żołądka…

      Zżerał właśnie bułkę znalezioną na śmietniku, a wyrzuconą wczoraj przez Zuzę spod jedynki w drodze powrotnej ze szkoły. I prawdę mówiąc, mało go to obchodziło, że na piątym piętrze Milena stawała właśnie na wagę, przytrzymując się szafy, ściany i wszystkiego wokół, by ważyć jak najmniej. Oczywiście stała goła, bez śniadania i po wizycie w toalecie.

      Póki trzymała się kurczowo szafy, było względnie dobrze. Jakieś siedemdziesiąt kilo, w porywach do siedemdziesięciu trzech, co przy wzroście koszykarki byłoby całkiem niezłym osiągnięciem. Tyle że tylko wzrost miała koszykarki, bo z koszykówką czy jakimkolwiek innym sportem Milena nie miała nigdy nic wspólnego.

      Kiedyś poprzedni chłopak zabrał ją na mecz koszykówki, gdzie grała drużyna Trefl Sopot. Darła się niesamowicie, kibicując, choć nie do końca wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi. Podobało jej się tym bardziej, że z kolegą chłopaka przyszła jego nowa dziewczyna, blond piękność Lidia, która okazała się jej starą przyjaciółką z podstawówki. Cały mecz miały co robić – niekoniecznie wiązało się to z obserwacją tłumu biegających mężczyzn, bądź co bądź przystojnych.

      Zamknęła oczy i puściła się szafy. Chwilę się zastanawiała, czy na pewno warto je otworzyć, ale przezwyciężyła strach. Osiemdziesiąt pięć, przecinek trzy.

      Zaklęła sobie siarczyście, chociaż robiła to bardzo rzadko. Tylko w bardzo ekstremalnych sytuacjach. A ta sytuacja była ekstremalna.

      Miała dwa wyjścia z sytuacji – albo proszkowane świństwo, albo ruscy cudotwórcy. Tylko te metody na nią działały.

      Odchudzała się od zawsze. Jej życie zasadniczo dzieliło się na momenty szczęśliwsze, kiedy zapinała pasek na ostatnią dziurkę, miała pomalowane paznokcie i iskierki w oczach, oraz na momenty pełne zgryzoty, kiedy przeżuwając zbędne kalorie, stała nad palnikiem i rozżarzonym gwoździem wypalała kolejną dziurkę w pasku bądź odkładała spodnie na półkę z niewidocznym napisem „napóźniejjakbędęchudsza”, a jej tłuste włosy związane w kucyk zwisały smętnie. Teraz również była w nastroju „jestem gruba, to po co mam się starać”. Koszula nocna w szkarłatnym kolorze, prezent świąteczny od brata, rozmiar 44, okazała się trochę przyciasna i zdecydowanie psuła jej humor.

      Stała zatem goła na tej wadze, włosy miała tłuste, bo przecież mokre włosy więcej ważą niż suche, i po raz sto pięćdziesiąty trzeci w życiu obiecywała sobie, że schudnie, że będzie ważyć sześćdziesiąt cztery kilo i tym razem to na pewno się uda.

      Kiedyś już się jej udało. Była u ruskich cudotwórców. Pan w ciemnym garniturze, z długą siwą brodą spojrzał jej głęboko w oczy za pomocą jakiegoś sprzętu. Odstawił sprzęt, zionął jej prosto w twarz czosnkiem i stwierdził:

      – Pani Milena, wątroba cziooorna jest.

      – Aaach – westchnęła przerażona i wyobraziła sobie swoją wątrobę czarną jak węgiel drzewny na grillu, na którym smaży się pyszna karkóweczka, a tłuszczyk cieknie i skwierczy…

      – Trzustka czioooooorna jest!

      – Aaach! – Jej czarne oczy zrobiły się jeszcze bardziej cziooorne.

      – Żołądek, macica, nerki…

      – Cziooorne są? – zapytała przerażona.

      – Cziorne, pani Milena. Cziorne.

      Cudotwórca wyjął planszę z trzewiami człowieka obazgranymi cyrylicą, co wyglądało jeszcze bardziej dramatycznie, i zaczął tłumaczyć, co jest cziooorne i dlaczego.

      Poczuła się wtedy strasznie chora. Jakby miała umrzeć za chwilę albo za dwie. Była zdecydowana zrobić wszystko, co jej każą, już nawet nie po to, by schudnąć, ale po to, by to co cziooorne, cziooorne być przestało.

      Piła zioła, jadła warzywka i jogurty. Była masowana, nakłuwana, naciskana i podgrzewana tajemnym ciepłem bioterapii. Po kilku tygodniach stała się chudsza o kilkanaście kilogramów. Jej portfel również.

      Obraziła się na cudotwórców w momencie, kiedy masażysta Siergiej, śpiewając rosyjskie romanse, zaczął składać pocałunki na jej nagich plecach, przekonując ją, że przyjacielskie pocałunki to nic złego, a wręcz bardzo pożądanego. Nie powiedział wprawdzie, że Milena była również pożądana przez niego i to w niezupełnie przyjacielskich celach, ale szybko sama to zrozumiała.

      Zwiała z cyckami na wierzchu do recepcji i dopiero kiedy wykrzyczała swoje żale, wymachując rękami i nie zważając na zdziwione miny oczekujących pacjentów płci obojga, zauważyła panią Anię, szefową całego interesu, która podawała jej ręcznik do okrycia.

      Spłonęła rumieńcem i uciekła z powrotem do gabinetu, znowu w ramiona Siergieja, który akurat popijał coś z piersiówki.

      Na szczęście podążyła za nią pani Ania. Kobieta wtargnęła do środka, zamknęła drzwi i popchnęła Siergieja tak, że aż usiadł na podłogę. Ten, niezrażony, wyciągnął do niej rękę z piersiówką i z miłym uśmiechem zapytał:

      – Pani Ania, samohonku pooodać?

      * * *

      Nie. Na Siergieja tym razem nie miała ochoty. Na samohonek może bardziej. Pozostało sproszkowane świństwo, dieta ostatniej szansy. Od jutra.

      MILENA

      Milena mieszkała z rodzicami. Miała swój pokój, swój komputer, swój tapczan i swoją szafę z ubraniami w rozmiarach od 38 do 46.

      Nie miała swojego faceta.

      To był dla niej wielki problem.

      Przez całe dwudziestosześcioletnie życie zdążyła już porzucić kilku mężczyzn, rozkochać w sobie wielu, ale cały


Скачать книгу