Milaczek. Magdalena Witkiewicz
Читать онлайн книгу.postępował wręcz odwrotnie. Jedynym autorytetem była dla niego matka.
Pochodził z małego miasteczka nieopodal Gdańska, gdzie jego rodzice prowadzili drogerię. Mariusz trochę im pomagał, ale w zasadzie unikał tego jak ognia. Mama nie miała nic przeciwko temu, nie chciała angażować syna w biznes rodzinny. Miała inne plany.
Chciała, by był KIMŚ.
Przez całą szkołę podstawową był jednak tylko syneczkiem mamusi, która każdego dnia roztaczała nad nim parasol ochronny. Łudziła się, że kiedyś będzie inaczej.
Co rano mały Mariusz Rubik był odprowadzany do szkoły przez tatę, a popołudniem wracał z mamą, która niosła jego ciężki, a czasem nawet lekki tornister. Nie miał kolegów. Nie grał w piłkę, nie bawił się w wojnę, nie strzelał z procy. Był grzeczny. Zbyt grzeczny. Z jednej strony cieszyło to panią Rubik, a z drugiej strony chciała, by chłopak realizował swoje pasje. Pasje, których w zasadzie nie miał.
Uczył się tego, co mu odpowiadało. W szkole podstawowej nic mu nie odpowiadało, więc się nie uczył. Całymi dniami czytał i siedział w oknie, obserwując rzeczywistość.
Kiedy zobaczył swoje nazwisko na liście przyjętych do liceum, poczuł, że dostał szansę od losu. Był na ostatniej pozycji. A w jego nazwisku był błąd.
Kilka lat później również szukał swojego nazwiska na pewnej liście. Jego samozaparcie i przeświadczenie, że wie, czego chce, oraz coś w rodzaju „pasji”, dopiero co odkrytej, sprawiły, że był czwarty.
Mariusz Rubik został studentem Akademii Medycznej. Podczas sześciu lat studiów pilnie się uczył, jeździł na sympozja, odbywał darmowe dyżury nocne w szpitalach i spotykał się, z kim trzeba. Było to w zasadzie wszystko, co robił.
Nie chodził na randki, nie bawił się. Studia skończył z wyróżnieniem i tak szybko, jak to było możliwe, zrobił dwie specjalizacje. Prywatny gabinet otworzył w międzyczasie.
Był przystojnym, wysokim mężczyzną. Może nieco zbyt chudym, ale to tylko dodawało jego sylwetce smukłości. Miał jasne włosy, które – obcinane bardzo rzadko – niesfornie wiły się wokół jego głowy, zielononiebieskie oczy i lekko garbaty nos. Doskonale tańczył, doskonale jeździł na nartach i doskonale pływał. Jego zdaniem wszystko robił doskonale. I był przeświadczony, że każda kobieta marzy, by go usidlić. O swoich podbojach miłosnych opowiadał ze szczegółami, jednak nikt nie był w stanie tego zweryfikować.
Jednego lata marzył o Hiszpankach, kolejnego zaś o Włoszkach. Innym razem pragnął zwykłej kaszubskiej dziewczyny, a zaraz potem urzekały go Niemki. Ale tak naprawdę był sam, chociaż nie samotny.
Do tej pory wydawało mu się, że nie jest jeszcze gotowy na żonę. Myślał, że ma dużo czasu. W swoje czterdzieste urodziny, spędzone między innymi na borowaniu lewej dolnej czwórki pani Zofii Kruk, uświadomił sobie, że ten czas już się powoli kończy.
Mariusz Rubik od pewnego czasu mieszkał z kobietą. Utrzymywał ją. Taki układ Violetcie bardzo pasował. Budziła się w południe, robiła sobie kawę i cały dzień siedziała w Internecie, to flirtując z nieznajomymi, to pisząc, to czytając blogi i przeglądając fora.
Mariusz zarabiał, prał, sprzątał, gotował. Robił wszystko. Violetta niemalże co wieczór wychodziła. Pieniądze brała od swojego „sponsora”. Często wracała rozśpiewana, pijana, w towarzystwie przeróżnych mężczyzn, czasem kobiet, z którymi potem w zaciszu bordowego pokoju oddawała się różnorakim wyuzdanym przyjemnościom. Mariusz znosił to cierpliwie, czasem jedynie nieco głośniej nastawiał radio i zasypiał, przewracając się na drugi bok.
Violetta również była przekonana, że jest ideałem. To w dziwny sposób pozwalało jej na owijanie sobie mężczyzn wokół małego palca. Na jedną noc.
Mariusz świata poza nią nie widział. Uważał, że jest najpiękniejsza i bardzo, bardzo zdolna. Można powiedzieć, że był z niej dumny. Każdy jej sukces był jego sukcesem, a każdą porażkę mocno przeżywał. Spędzał z nią bardzo dużo czasu. Chodzili do kina, pili wieczorami hektolitry czerwonego wina, dużo rozmawiali, jeździli pod namiot, na żagle, w góry.
Siostra, młodsza od niego o siedemnaście lat, była dla niego wszystkim.
PIERWSZE PODCHODY
Milena szykowała się na randkę. Poszła do fryzjera, podcięła i pofarbowała włosy. Mimo dość młodego wieku miała już kilka siwych pasm. Od fryzjera wychodziła z przekonaniem, że jest niemalże piękna. Swoje odbicie w oknach wystawowych oglądała z niekłamaną radością. Mimo siarczystego mrozu nie założyła czapki, by nie popsuć pracy fryzjerki i tym samym sobie humoru. Trzymając się za uszy, dotarła do domu. Gdy weszła do mieszkania, zziębnięta i głodna, stwierdziła, że proszkowane jednak nie od dziś, ale od pierwszego stycznia, zjadła kawałek ciasta, usiadła w fotelu i pomalowała paznokcie na krwistoczerwony kolor. Dla odwagi.
– Mila, wynieś śmieci! – Usłyszała z kuchni głos mamy.
– Mamo, nie mogę, paznokcie pomalowałam! – krzyknęła. – Muszą wyschnąć!
– Dobra, Mila, to potem!
– Nie mogę! – odkrzyknęła.
Mama weszła do pokoju.
– Jak to, nie możesz? A co będziesz robiła?
– Zęby myła – odpowiedziała.
– Zęby? Myła przez dwie godziny? – Mama zmarszczyła brwi.
– Mamo, to dentysta! Wiesz, zboczenie zawodowe! Jak ich dobrze nie umyję, to mi wszystkie ubytki wytknie!
Mama, załamana, wróciła do kuchni.
Milena szorowała zęby przez pięć minut. Potem ubrała się i makijażem poprawiała urodę.
Będąc w łazience, usłyszała z pokoju głos pani w telewizji, która twierdziła, że najcięższym z grzechów głównych jest nienałożenie sypkiego pudru na twarz po zakończeniu makijażu. Zdecydowała się szybko naprawić to niedopatrzenie i zaczęła obficie pędzlować się pudrem. Sęk w tym, że puder osiadł nie tylko na jej twarzy, ale również na czarnym swetrze, spodniach i umywalce.
Westchnęła, włożyła inny sweter i spódniczkę w kwiatki, oczywiście długą do kostek, z których bynajmniej nie była dumna.
Stała przed lustrem, obracając się w tę i we w tę. Osiągnęła zamierzony efekt!
Mama, przepasana fartuchem, wyszła z kuchni. Za nią wydostał się rozkoszny zapach jedzenia. Spojrzała krytycznie na Milenkę, poprawiła jej włosy i stwierdziła:
– Dziecko, buźkę to ty masz śliczną, ale dupę za dużą.
I wycofała się do kuchni.
Właścicielka ślicznej buźki i innych nieco większych szczegółów wyjrzała przez okno. Pod blok podjeżdżał właśnie srebrny samochód. Milena nie znała się na samochodach. Dla niej było ważne, by jeździł. Od lat miała swoją śliczną czerwoną biedronkę, którą kochała – miała nadzieję – z wzajemnością.
– Pa, mamo! – krzyknęła krótko i wybiegła z domu.
Nienawidziła pierwszych randek. Szczególnie randek w ciemno. Nie cierpiała się wdzięczyć, robić dobrego wrażenia, a wydawało jej się, że tak trzeba. Na myśl, że znowu ma poznawać czyjeś mamy, ojców, braci i siostry, przymusowo być miłą dla kolejnych cioć i wujków, którzy obgadują