Milaczek. Magdalena Witkiewicz

Читать онлайн книгу.

Milaczek - Magdalena Witkiewicz


Скачать книгу
– pani analityk pracującej w międzynarodowej firmie, to jej dalsza kariera stałaby pod znakiem zapytania. Rozanielony wzrok i otwarta buzia z tępawym uśmiechem nie były pożądane na jej stanowisku.

      Gdy nieco ochłonęła, udało jej się zapytać Mariusza o plany sylwestrowe.

      – Cały czas się łudzę, że umówię się z tobą… – powiedział.

      – Ooo – ucieszyła się – to zupełnie tak jak ja. – Na jej twarzy błysnął uśmiech. – Mam zaproszenie na Kaszuby, na bal przebierańców. Jedziemy? – Mama dostałaby chyba zawału, gdyby wiedziała, że proponuję nowo poznanemu facetowi wspólny wyjazd na kilka dni – pomyślała równocześnie.

      – Jedziemy! Z tobą wszędzie – stwierdził. – Ale na dzisiaj mam inną propozycję. Mam zaproszenie na bankiet. Pójdziesz ze mną? – zapytał. – Mila, pacjentka idzie. Będę po ciebie o siódmej.

      Mila odłożyła słuchawkę. Nadal miała rozanielony wyraz twarzy. Tabelki jej nie wychodziły, wykresy się nie zgadzały, brakowało trzystu osób do bazy, którą wybierała, ale nic nie było teraz ważne. Byle do szesnastej.

      * * *

      Mariusz przyjechał punktualnie o siódmej wieczorem. Mila czekała już pod klatką z Parysem, którego karmiła tic-tacami. Parys Antonio bardzo je lubił, szczególnie te miętowe.

      Dentysta zajechał i wysiadł z samochodu, by otworzyć dziewczynie drzwi. Parys ledwo zobaczył Mariusza, podkulił ogon i uciekł. Milena zdziwiona obejrzała się za psem. Nigdy się tak nie zachowywał. Generalnie Parys lubił wszystkich i wszystko.

      Wsiadła do samochodu, zamknęła oczy i owionął ją zapach wody kolońskiej. Czuła się jeszcze niepewnie, bądź co bądź była to druga randka, i nie za bardzo wiedziała, jak ma się zachować. Biła się z myślami, czy jest właściwie ubrana, właściwie uczesana i czy w ogóle jest tą właściwą. Chciałaby już wiedzieć, czy będzie z tego ślub czy nie, ile będą mieli dzieci i jakie kwiatki posadzą w ogródku. Ewentualnie na balkonie. Odetchnęła trochę w momencie, gdy po raz setny tego dnia uświadomiła sobie, że to Mariusz ją zaprosił na tę randkę, a skoro ją zaprosił, to znaczy, że pewnie mu się podoba i być może coś z tego będzie oraz że wczoraj było mu co najmniej tak fajnie jak jej.

      – Jedziemy na bankiet do kasyna – powiedział Mariusz – ale najpierw skoczymy do mojego znajomego po zaproszenia.

      – Do kasyna?

      Mila nigdy nie była w kasynie. Zaraz zaczęła się zastanawiać, czy czarny garnitur i bluzka z dekoltem to odpowiedni strój na takie wyjście. Tak naprawdę nie wiedziała, jaki strój byłby odpowiedni. Kasyno kojarzyło się jej ze złem, hazardem i prostytucją. Nieco się zdenerwowała. Nie zna faceta, a jedzie z nim, Bóg wie gdzie. Najgorsze jednak dopiero miało nastąpić.

      Bardzo szybko dotarli do Sopotu. Potem dentysta pędził krętymi uliczkami tak ostro i zawile, że Mila o mało nie wypluła żołądka. Starała się udawać, że nie jest tchórzem, ale zamykała oczy na każdym zakręcie, a jej prawa noga ostro hamowała niewidzialnym hamulcem. Nie była pewna, gdzie się znajduje. Nigdy nie miała dobrej orientacji w terenie – jeżeli można było się gdzieś zgubić, Mila na pewno się gubiła.

      W pewnym momencie zaczęła się zastanawiać, czy Mariusz specjalnie tak nie kręci, aby ją wywieźć gdzieś daleko, w szczere pole, ślepy zaułek, i tam zgwałcić i wyrwać wszystkie zęby na implanty dla bardzo bogatych emerytek. Ten obraz bardzo ją przestraszył, ale zacisnęła pięści i postanowiła jakoś przetrwać ten wieczór. Wizja wyrwanych zębów była jednak przerażająca.

      – Mila, chodź ze mną – powiedział, gdy zajechali pod wysoki wieżowiec – skoczymy tylko po zaproszenia.

      – Nie, nie, Mariuszu, ja zostanę – wydusiła, wyobrażając sobie siebie związaną w jakimś mieszkaniu w domu pod lasem, gdzie nikt nigdy jej nie znajdzie, a jej szczątki (z wyjątkiem zębów) zostaną najpierw ukryte w jakiejś dużej lodówce, a potem rozwleczone po całym Sopocie. Dlaczego nie od razu rozwleczone – nie wiedziała.

      Dentysta nalegał, by poszła z nim i obejrzała „ciekawie urządzone mieszkanie”. Mila pomyślała, że każdy pretekst jest dobry. Naprawdę miała nadzieję, że nie będzie musiała uciekać przez okno. Wsiedli do windy i dentysta nacisnął dziesiątkę. O Boże – pomyślała – z dziesiątego ciężko przez okno. Westchnęła.

      Na korytarzu czekał już na nich znajomy Mariusza. Był niemalże w wieku rodziców Mili, tudzież ciotki Zofii, zatem jej przerażenie zmieniło się w lekkie zaciekawienie, tym bardziej że kolega wyglądał bardzo oryginalnie. Był średniego wzrostu, szczupły, szpakowaty i ubrany w garnitur o kroju wielce klasycznym, ale uszyty chyba z worka na ziemniaki, oraz flanelową koszulę. Na głowie miał czapkę z daszkiem z napisem „Lee”. Założył ją tyłem do przodu. Milena z zainteresowaniem przyglądała się znajomemu mężczyzny, z którym w marzeniach spędzała już zarówno młodość, jak i starość, grzejąc swe wykręcone reumatyzmem stopy przy ciepłym kominku.

      – Cześć! – wykrzyknął nieznajomy. – Maks jestem. Wchodźcie, wchodźcie. – Zaprosił gości do środka. Mila z Mariuszem weszli. Maks wziął leżące na półce w korytarzu zaproszenia i powiedział: – Idziemy do kasyna! Fajna muza będzie! A jak nie, pójdziemy do Vivy. Tam to dopiero fajna muza jest! Będziemy rapować! – Milena otworzyła szeroko oczy i w tym momencie usłyszała perlisty kobiecy śmiech. – Zapraszam dalej – dorzucił Maks Oryginalny i gestem zaprosił gości do pokoju.

      Pokój był urządzony tak, jakby znajdował się w dworku, a nie w mieszkaniu na dziesiątym piętrze wieżowca. Na ścianach wisiały obrazy, okna zdobiły grube kotary, pod sufitem zauważyła drewniane belki, a meble były w stylu Ludwika. Którego Ludwika, Mila nie wiedziała, ale podobało jej się.

      Na pięknym zielonym fotelu siedziała Cizia, właścicielka perlistego śmiechu. Cizia była ekstremalnie chuda, miała platynowe włosy, całe w drobnych loczkach, częściowo upięte do góry, ekstremalnie duży biust, ekstremalnie długie sztuczne paznokcie, ekstremalnie goły pępek, ekstremalnie wysokie obcasy i krótką futrzaną spódniczkę. Ekstremalnie krótką, oczywiście. Wyglądała tak, jakby Maks Oryginalny zamówił ją sobie do towarzystwa na godzinę lub dwie. I mniej więcej tak samo się zachowywała.

      Cizia wstała i oznajmiła, że ma na imię Sonia. Podała Milenie miękką, bezwładną dłoń. Mila uścisnęła wiotką kończynę tej istoty niemal ze wstrętem.

      Sonia nałożyła krótki kożuszek, Maks skórzany płaszcz i pojechali do kasyna.

      – „Tu spotkasz swoje szczęście” – przeczytała Milena wróżbę, którą znalazła w jednym z ciasteczek rozdawanych przy wejściu przez piękne hostessy.

      Dentysta spojrzał na nią ciepło.

      – Może już spotkałaś? – zapytał.

      Mila uśmiechnęła się zawstydzona i szybko poszła zwiedzać ten przybytek rozpusty. Na odwagę wypiła od razu dwa kieliszki szampana. Świat wydał jej się bardziej kolorowy. Niestety w tym jej świecie wszystkie kobiety były od niej ładniejsze, szczuplejsze i dużo lepiej ubrane. Odłożyła dwa puste kieliszki i wzięła kolejny.

      Gdyby Mila grała na pieniądze, przegrałaby cały swój dobytek. Z kretesem.

      Grała we wszystko – w pokera, blackjacka, ale najbardziej spodobała jej się ruletka.

      Dopiero po godzinie siedzenia z wypiekami na twarzy przy stole do ruletki zauważyła, że Mariusz intensywnie jej się przygląda.

      – Piękna jesteś taka zaaferowana – powiedział.

      – Piękna i biedna jak mysz kościelna. – Zaśmiała się Milena. – Wszystko przegrałam. Dobrze, że to były tylko żetony!


Скачать книгу