Sekret wyspy. Dorota Milli
Читать онлайн книгу.się ręką w czoło za to, że dała się nabrać. Gajda nie chciał zgody. To kolejna sztuczka, by postawić na swoim i wyciągnąć od niej informacje.
Przyśpieszyła jeszcze bardziej, chcąc jak najszybciej pozbyć się mokrych ubrań zbyt ciasno otulających jej schłodzone przez morze ciało. Zimny chodnik i gołe stopy tylko zwiększyły jej irytację.
Wiele razy zastanawiała się, co by było, gdy właśnie jemu – policjantowi – wyznała prawdę. Było kilka powodów, które ją przed tym powstrzymywały. Przede wszystkim jego reakcja, później jego wnioski, a na koniec oskarżające i potępiające spojrzenie, którym na pewno ją obdarzy. A potem będzie wykorzystywał to przeciwko niej w każdej ich utarczce słownej. Była przyzwyczajona, ale chodziło o coś więcej, o wstyd. To był jej pomysł, by sprawdzić, kto był w nadmorskim lesie. Gdyby nie jej upór, nie pobiegłyby za proboszczem, gdy nie jej ciekawość, nie miałaby tych migawek wspomnień, powracających jak senny koszmar. Gdyby nie jej strach przed przyszłością, nigdy razem nie wróciłyby na wyspę. Gdyby nie jej bunt, nie wymknęłaby się z nory, kiedy Lili i Alwina spały.
Łasuch podszedł i przytulił się, jakby wiedział, że ona potrzebuje się ogrzać. W swoim domu pozbiera siły, znajdzie rozwiązanie i odpowiedzi, przynajmniej na wydarzenia minionego dnia.
Ciepła woda nie przywróciła jej sił, ale zdziałała cuda i przyjemnie rozleniwiła. Wyprawa w morze, utarczka z Edwinem i swoista kąpiel kosztowały ją wiele energii. Pocieszała się, że wyszła zwycięsko ze starcia z żywiołem. Nie mogła zaprzeczyć, że przyczyniło się do tego w dużej mierze zaufanie do Edwina. Miała pewność, że on ją wyciągnie i uratuje. Pod tym względem mogła na nim polegać. Zaśmiała się, bo gdyby o tym wiedział, wypominałby jej za każdym razem.
Dotknęła ust, wciąż czując siłę jego pocałunku. Gwałtownego, pod wpływem złości, ale i przyjemnego.
Edwin był jej zmorą od pierwszego spotkania, gdy jeszcze mieszkała w domu dziecka, i od pierwszego dnia, kiedy ponownie, przed pięcioma laty zawitała do Dziwnowa.
Dobrze pamiętała tamten dzień, rozświetlony słońcem, zapachem jesiennego wiatru, barwnych liści spływających z nieba, które ciepłymi barwami malowały miasto. Zajrzała do sklepu, rozważając, co robić: zostać, tak jak dyktowało jej serce, czy dalej szukać szczęścia.
Kupiła tabliczkę czekolady, by poczuć, że ją na to stać. W sierocińcu miały deficyt na słodkości, zwłaszcza zimą, gdy nie mogły sobie dorobić jako kelnerki.
Nie zdążyła zapłacić, gdy drzwi do sklepu się otworzyły, wiatr nawrzucał szeleszczących liści. Z ciekawości odwróciła się i wtedy popatrzyli sobie w oczy. Edwin Gajda był tak samo mocno zaskoczony jak ona. Przyjrzała się wówczas jego wysokiej, szczupłej sylwetce, ciemnym włosom i czarnym, nieprzeniknionym oczom. Chwila, gdy się poznali, po raz pierwszy wróciła z całym impetem, ponownie poczuła się jak dziewczyna z domu dziecka. Obca, niechciana, gorsza. Gdy pani za ladą zwróciła się do mężczyzny tytułem komendanta, wzmogła jeszcze jej zdziwienie.
Mężczyzna w końcu wszedł do sklepu. Przywitał się ze sprzedawczynią zwykłym „dzień dobry”, choć patrzył na nią. Wiedziała, że ją rozpoznał. Dawna złość napłynęła, nie zdążyła zatrzymać cierpkich słów.
– Komendant? To nie było innych kandydatów? – rzuciła szyderczo.
– Mam nadzieję, że tylko przejazdem, bo jeśli zamierzasz zostać, ostrzegę mieszkańców. W Dziwnowie płaci się za towar, który chce się mieć – rzekł z chłodem.
– Zostaję, możesz zamieścić wielki bilbord. „Wiktoria Popławska wróciła”. Orkiestra też mnie ucieszy i najważniejsze, nie zapomnij dodać coś od siebie, na przykład „witaj”. – Zapłaciła z uśmiechem, wyczuwając jego złość. Stojąc w drzwiach, jeszcze się odwróciła. – Myślałam, że Dziwnów jest wolny od nepotyzmu, ale jak widać, ta zaraza opanowała cały świat. Musiałeś być wdzięczny tatusiowi, że załatwił ci fuchę.
Uspokoiła oddech dopiero, kiedy zniknęła za budynkiem. Tam, gdzie mężczyzna nawet z daleka nie mógł dojrzeć jej sylwetki. Była zła, że ją rozpoznał, że znów odczuła tę łatkę porzuconego dzieciaka, którego wyparli się najbliżsi. Wiedziała jednak, że gdziekolwiek nie pojedzie, i tak zawsze będzie tą spoza nawiasu.
Powrót do Dziwnowa spowodował, że o sobie przypomniała, ale nie chciała uciekać, bo jedynie z tym miejscem miała ciepłe wspomnienia. Poza tym dochodziła jeszcze przysięga, którą złożyła. Zapragnęła zostać i czekać na siostry, stworzyć dom, bo gdy ponownie się spotkają, spróbuje je zatrzymać.
Przysiadła przy Łasuchu i wtuliła się w jego ciepłą sierść, wsłuchała w spokojny oddech. Pies miał swoje legowisko w salonie tuż przy drzwiach. Leżał przy jej łóżku, tylko czekając, aż zaśnie, bo gdy się budziła, czuwał przy drzwiach. Łasuch miał swoje zakorzenione przyzwyczajenia, ale smutna przeszłość nauczyła go, że gdy źle się dzieje, przez drzwi najszybciej ucieknie.
Wiktoria bała się, że podobnie jak Łasuch do końca nie zmieni swoich przyzwyczajeń ani uprzedzeń.
– Czas spać, Łasuch. Dziś już nic nie wymyślimy. – Gładziła psa po jego łebku. – Wiesz, że Gajda wyrzucił mnie przez burtę? Dawno ci mówiłam, że nie warto się z nim kumplować. Naprawdę nie rozumiem, czemu go tak lubisz. – Wciąż nie mogła wyciszyć emocji. Wydarzenia minionego dnia opadły na nią całym ciężarem.
Pochyliła głowę i zerknęła pod łóżko, w najciemniejszy kąt. Nie było widać kartonowych ścianek pudełka, ale wiedziała, że tam jest. Wypełnione po brzegi, skrywające całą jej przeszłość. Szare, brzydkie, niechlujnie posklejane taśmą.
– Czy już czas? Czas wrócić do tamtej Wiki, którą byłam? Czy już pora zmierzyć się z tym, co przeżywałam? – Potrzebując zachęty, popatrzyła na wywieszony język i w spokojne oczy psa. Zyskała pewność.
Gwałtownie zanurkowała pod łóżko i wyciągnęła pudełko. Właściwie zwykły karton po butach. Patrzyła na nie z niechęcią. Jej prywatna puszka Pandory. Czy zaleje jej świat mrokiem?
Otworzyła i spojrzała na poszarzałe koperty. Wrzucone niedbale, leżące w nieładzie. Nie zanurzała głęboko ręki, dobrze wiedząc, co znajduje się na dnie. Wybrała pierwszą z góry. Otworzyła bez trudu, klej osłabiony upływem czasu łatwo puścił, zostawiając żółte ślady na szarym tle. Wysunęła kartkę.
Siedziała na podłodze blisko Łasucha i nie przejmowała się niewygodną pozycją. Była ciekawa, w jaki sposób dziś odbierze dawne wydarzenia.
Bałam się! To było straszne! Siedziałam tam, czekając jak na skazanie. I jej podejrzliwy, oskarżający wzrok, a przecież psycholog szkolny miała pomagać! Nie skazywać ani patrzeć, jakbym to ja zawiniła. Nie rozumiała, z czym się zmagam. Niby taka mądra, a nie widzi, co przeżywam, jak bardzo się boję. Ciekawe, jak by zareagowała, gdybym jej powiedziała? Komu by uwierzyła?
Co z tego, że w nauce mi nie szło, co z tego, że uciekałam z lekcji, przecież nie to było ważne! I tak nikogo to nie obchodziło! Tym bardziej mnie.
Wiedziałam, co mnie czeka, ojciec nakreślił to bardzo wyraźnie, tylko że babcia mówiła co innego. Komu wierzyć? Co jest prawdą?
Sama wiem, jak wygodne było życie w kłamstwie, ale nie w strachu. To nie jest moje życie…
To kolejny list do przyszłości! Do Ciebie, Wiki! Mam nadzieję, że to czytasz, jeśli w ogóle czytasz, że ich nie spaliłam…
Przyszłość, daleko stąd, w innym miejscu i czasie!
Jak to czytasz, wierzę, że jesteś wolna i bezpieczna. Że już się nie boisz i że…
Wiki nie odczytała zamazanych słów. Zastanawiała