Szramy. Jak psychosystem niszczy nasze dzieci. Witold Bereś
Читать онлайн книгу.zaraza”…
Wiktora nie ma. Justyna straciła dziecko. Kacper, niedawno zakochany, choć bije się o szczęście każdego dnia, to jest na przegranej pozycji. Ma czternaście lat. Już poznał najczarniejszą stronę życia.
Tak wyglądają opowieści o prawdziwej miłości w czasach „zarazy”.
II
ODZEW
Przeczytałam Pana artykuł. Jestem wstrząśnięta. Poczułam, że powinnam napisać, co o nim sądzę, jednak nie potrafię ubrać tego w słowa. Spróbuję.
Jest ostro, bez owijania w bawełnę, szczerze – do bólu. I do łez[1].
To jeden z pierwszych e-maili, które przychodzą po publikacji tekstu.
Historia Wiktora i Kacpra jest tak ciężka, wręcz dusząca, i tak łatwo przy niej popaść w niebezpieczne skrajności, że dziennikarz, choć chce iść tropem seksualnych przestępstw popełnianych w szpitalnictwie zamkniętym – a podsuniętym mu przez doktor Dąbrowską pod koniec spotkania – nie jest na razie w stanie uwolnić się od tej sprawy.
Można by powiedzieć, że jego skrzynka aż się rozgrzewa, wręcz zapycha listami, dokumentami, zdjęciami.
Setkami tragedii, ludzkim bólem i samotnością.
Większość ludzi, co – gdy się zastanowić – nie dziwi, pisze do dziennikarza w godzinach mroku, między pierwszą a czwartą w nocy, kiedy rządzi smutek i strach.
Janusz Schwertner:
– To były setki e-maili, które spływały minuta po minucie. I niezliczone wiadomości od obcych ludzi na Messengerze. Wreszcie – coś, co było nowością w mojej pracy – wiadomości od osób piętnasto-, szesnastoletnich. Tak to udało mi się coś, w co zawsze wierzyłem – że takie długie teksty, jeśli są ważne i dotyczą sfer ważnych dla młodych, są przez nich czytane.
Teraz jednak trzeba odłożyć tropienie przypadków seksualnego zniewalania w szpitalnictwie psychiatrycznym dla dzieci i młodzieży. Teraz sprawa Wiktora i Kacpra, poprzez swoje opisy pochodzące niejako z zewnątrz, ponownie wciąga.
Zaczyna się jej nowy rozdział, w którym jak na dłoni widać, ile krzywdy doznają młodzi, którzy czują się Inni.
1.
Pamiętam, że kiedyś spytałam Kacpra, czy wyobraża sobie życie poza oddziałami. Nie. Jego plan był prosty: wyjść i się zabić[2].
Autorka powyższych słów, Weronika A., była wśród studentów, którzy na przełomie 2018 i 2019 roku odbywali praktyki w SPDSK (Samodzielnym Publicznym Dziecięcym Szpitalu Klinicznym w Warszawie, nieoficjalna nazwa „Żwirki”). Jak sama o sobie dziś mówi, była w tej grupie, którą w części stanowili niepoprawni idealiści, marzący o pracy z dziećmi:
Ten wybór drogi zawodowej zawsze sprawia, że koledzy i koleżanki z roku kręcą głową z niedowierzaniem. Bo to nieopłacalne, żmudne, bo rozwój trwa wiele lat i trzeba w niego zainwestować tyle co w mały kredyt na mieszkanie, a na koniec i tak człowiek łapie posadę w tak pomylonym miejscu, jak np. oddział w Józefowie.
Weronika A. doskonale pamięta Wiktora i Kacpra: miała na zaliczenie napisać tak zwaną obserwację dotyczącą tego drugiego:
Teraz wydaje mi się to śmiesznie żałosne. Młodzi psycholodzy upychający serię zachowań zrujnowanego psychicznie dziecka na kilku kartkach A4. (…)
Pamiętam Wiktora chowającego się w szafie przed „pigułami”. I pamiętam ogólną atmosferę rozprężenia na oddziale. Dzieci było za dużo, a personel alarmował instancje wyższe o krytycznej sytuacji.
Ogólne wrażenie z tego miejsca było jedno: to nie jest przestrzeń na zdrowienie.
Dzieci z nudów (konsultacje z psychologami odbywały się czasem tylko raz w tygodniu!) wymieniały się technikami okaleczania. Jedyne, co im pozostawało, to tzw. zdrapki, czyli okaleczanie się poprzez uporczywe drapanie skóry w jednym miejscu. Powstawała tam rana, robił się na niej strup, taki strup później dziecko odrywało i krew lała się dalej ku uciesze innych rekonwalescentów.
Odnoszę wrażenie, że jedynym sposobem na przetrwanie w takim miejscu było dla nich dążenie do tego, aby być w czołówce tych najmocniej ustawiających się na marginesie, tych zdecydowanych na śmierć. Proszę mnie nie zrozumieć źle, wiem, że ich cierpienie było i jest realne. Ale wiem, że nie dano im ani krzty normalności, podmiotowego traktowania, wsparcia w zdrowieniu.
Co im zostało?
Musiały znaleźć jakiś sposób na przetrwanie. Po prostu dołączały do trendu, jaki zapoczątkowały wcześniej inne, tak samo bezbronne i bezsilne dzieci.
Weronika A. dobrze pamięta dzień, w którym Kacper opuszczał oddział. Wszystkie dzieci zebrały się przy drzwiach, by go pożegnać.
Tylko Wiktor długo siedział sam w kącie. Jego żal był wyczuwalny na kilometry i dzieci traktowały to z szacunkiem. Koniec końców – były jedną wielką rodziną i tak się też do siebie odnosiły. Rodziną, której większość planów na przyszłość łączyła się z odebraniem sobie życia.
Pamiętam jego ojca w koszulce supermana z miną, która mówiła, że ma dosyć, że nie na takie rodzicielstwo się pisał. Mamę, która wzdychała razem z pielęgniarką, mówiąc, że „wymyślił sobie, że to wszystko moja wina!”.
Prawda jest taka, że to zwykle ich wina.
Ale tak naprawdę to zawiódł system. System, którego poniekąd stałam się częścią.
Ta myśl mnie nie opuszcza.
2.
Obserwowałam wydarzenia na oddziale i byłam przerażona. Jedyna kara to zamykanie w izolatce. Brak reakcji na zachowania dzieci i kwitowanie ich stwierdzeniem: „My to widzimy na monitorze, ale cóż mamy zrobić?”. Nie będę szczegółowo pisała, o czym rozmawiali chłopcy na sali – to zbyt przerażające[3].
Tak jeden ze świadków, Grażyna Ł., relacjonuje sytuację w Żwirkach.
Grażyna Ł., babcia chłopca, który akurat był w jednej sali z Kacprem, jeszcze kilka miesięcy po sprawie opisuje z autentycznym przerażeniem to, co widziała. Sama podkreśla, że jeszcze teraz czuje ogromną nienawiść do nadopiekuńczych rodziców, głupich lekarzy i niekompetentnych psychologów.
Bardzo całą naszą rodzinę cieszy to, że napisał Pan ten artykuł. Może nasi decydenci ockną się i zrozumieją, że masa dzieci nie daje sobie rady w obecnym świecie. Mnóstwo informacji zalewających im głowy, rodzice, którzy spełniają życzenia, byle tylko mieć spokój, ciągła rywalizacja, wszechogarniająca nietolerancja. A trzeba jeszcze pamiętać, że wyjście ze szpitala nie oznacza automatycznie zdrowia, tylko dalszy proces leczenia.
3.
I jeszcze parę e-maili:
Doskonale pokazał Pan, jak depresja może wpływać na człowieka – wiem, co mówię, bo sam mam za sobą takie sześcioletnie doświadczenie. Mam nadzieję, że ten tekst przeczyta jak najwięcej osób. Bardzo bym chciała, żeby chociaż jedna osoba doceniła ten przekaz, dlatego piszę do Pana.
Chciałam podziękować za pracę, jaką włożył Pan w stworzenie artykułu. Alarmująca wiadomość o jego istnieniu dotarła do mnie w środku nocy. Od tamtej pory wszystko, co widzę podczas próby zaśnięcia, to Wiktor i Kacper na oddziale (Weronika)[4].
Ta historia ożywiła ciężkie wspomnienia: widzę, że od 2003 roku, kiedy spędziłam kilka tygodni na dziecięcym oddziale zamkniętym, kompletnie nic się nie zmieniło.
Przygnębiające (Anna)[5].
*
Przygnębiające?
Wystarczające