Drużyna 8. Powrót Temudżeinów. John Flanagan
Читать онлайн книгу.alt=""/>
Cztery godziny po północy niewielka grupka zebrała się na zachodnim krańcu muru od strony północnej.
Gwiazdy świeciły jasno na zimnym nocnym niebie i na razie nie było widać żadnych oznak świtu. Lydia przyjrzała się zwiniętej drabinie linowej, która leżała na deskach pomostu. Rozwinęła kawałek i zobaczyła, że boki drabiny zrobiono z grubych lin, szczeble zaś z płaskich kawałków drewna, by zapewnić stopom lepsze oparcie. Przy co trzecim szczeblu zamocowano dodatkowe listwy, co pozwalało przytrzymać drabinę w odpowiedniej odległości od ściany. W ten sposób wygodniej było przesuwać ręce po bocznych linach i stawiać stopy na kolejnych szczeblach.
– Wszystko w porządku – oznajmiła, podnosząc głowę, żeby spojrzeć na Leksa.
Siwowłosy mężczyzna wskazał szczyt palisady.
– Zrzucić drabinę?
Lydia zaprzeczyła ruchem głowy. Odwróciła się do Hala.
– Czy ten kosz jest już przygotowany? – zapytała, a skirl przytaknął. Na jej prośbę przytachał żelazny kosz wypełniony drewnem opałowym i podpałką, który stał teraz przy drugim końcu ściany. – Doskonale – powiedziała Lydia. – Zapalcie go teraz. Ale nie spieszcie się nadmiernie z podpalaniem.
Płonący kosz z żarem miał odwrócić uwagę ewentualnych obserwatorów ukrytych pomiędzy drzewami od schodzącej po ścianie Lydii. Im więcej czasu zajmie Halowi rozpalanie zawartości kosza, tym częściej będzie widać iskry na krzesiwie. To zaś oznaczało co najmniej kilka jasnych rozbłysków, doskonale widocznych w mroku przed wschodem słońca, które skutecznie przykują spojrzenie domniemanego obserwatora.
Hal odwrócił się, żeby przejść bliżej kosza. Za sobą słyszał Lydię, wydającą polecenia dwóm wojownikom, którzy czekali przy drabinie.
– Opuszczajcie ją powoli – poleciła. – Nie przerzućcie jej po prostu przez ścianę, bo będzie słychać grzechot szczebli.
Mężczyźni skinęli głowami, po czym unieśli ciężki kłąb liny i drewna nad szczyt palisady. Lydia podniosła rękę i obserwowała Hala podchodzącego do kosza na końcu przejścia. Jaskrawy błysk światła oświetlił na moment jego przykucniętą sylwetkę, gdy uderzył ostrzem saksy o trzymany krzemień. Zaraz potem zalśnił następny błysk.
– Opuśćcie drabinę – poleciła cicho Lydia, potwierdzając te słowa gestem ręki w dół. Dwaj mężczyźni zaczęli stopniowo rozwijać drabinę, tak żeby jej koniec opadał cicho wzdłuż ściany. Kiedy dotknął ziemi, zawiązali pętle na szczycie drabiny, mocując ją do zaostrzonych czubków bali. Lydia lekko wspięła się na palisadę, przykucnięta, żeby nie ujawnić swojej obecności. Sięgnęła stopą do pierwszego szczebla, natrafiła na niego po omacku i zaczęła szybko schodzić.
Na drugim końcu palisady kolejne jasne błyski rozświetliły noc. Potem zastąpiła je pomarańczowa poświata, gdy podpałka zapłonęła, oraz cichy szum płomieni, kiedy Hal rzucił płonącą hubkę na nasączone olejem drewno w koszu. Natychmiast zajęło się ogniem, a żółte płomienie wystrzeliły wysoko w ciemność.
Lydia pomyślała, że to powinno przykuć uwagę każdego obserwatora. Jej prawa stopa dotknęła już pokrytej śniegiem ziemi. Zeskoczyła z drabiny i szarpnęła trzykrotnie prawą linę. Drabina zaczęła się podnosić, powoli i cicho, w odpowiedzi na ten ustalony wcześniej sygnał.
Lydia miała na sobie szarą wełnianą pelerynę z kapturem. Poprzedniego wieczoru pomazała ją popiołem i sadzą z paleniska w nieregularne wzory, żeby trudniej było zauważyć sylwetkę. Naciągnęła na głowę kaptur, by ukryć twarz, a potem owinęła się ciaśniej peleryną i zaczęła oddalać się od fortu, przemykając tuż pod skalną ścianą przesmyku.
Bezgłośnie zagłębiała się w dolinę. Za jej plecami kosz płonął pogodnie żółtym światłem, a kilku strażników skwapliwie zgromadziło się dokoła niego. Serce Lydii biło odrobinę szybciej, wspomagane adrenaliną, jaka towarzyszyła wkroczeniu na terytorium wroga. Pomyślała, że uczucie osamotnienia i bezbronności jest czymś nieuniknionym, gdy opuszcza się bezpieczne, chronione miejsce, takie jak twierdza, gdzie zawsze można liczyć na wsparcie i pomoc przyjaciół. Nie miała nic przeciwko samotności. Pod pewnymi względami nawet ją lubiła. Ale poczucie możliwego zagrożenia, świadomość, że każdy cień i każde drzewo mogą skrywać wroga, nigdy jej nie opuszczały.
Uznała, że to chyba dobrze. Dzięki temu zachowywała czujność.
Miała całkowitą rację. Każde jej włókno nerwowe, wszystkie zmysły były wyczulone w najwyższym stopniu. Czuła otaczającą ją przestrzeń tak samo, jak ją widziała i słyszała. Była świadoma każdego elementu składowego – widoków, dźwięków, zapachów. Miała pełny obraz tego, co ją otaczało.
Sosny rosły teraz gęściej, więc wślizgnęła się w ich cień, trzymając się nadal przy samej ścianie rozpadliny. Przestrzeń na środku była odsłonięta, ale ściany przesmyku zaczęły się od siebie oddalać, więc Lydię od krawędzi lasu dzieliły już trzy drzewa. Nie widziała teraz wyraźnie nieba, a ziemia pod gęstymi gałęziami sosen skrywała się w głębokiej ciemności. Poplamiona szara peleryna doskonale spełniała swoje zadanie – sylwetka dziewczyny była teraz nieregularnym, niedającym się zidentyfikować kształtem, przemykającym jak duch pomiędzy pniami drzew.
Usłyszała z lewej strony szelest, a potem miękkie pacnięcie. Znajdowała się właśnie pomiędzy dwoma drzewami, więc wszystkie jej nerwy wrzasnęły, że powinna schować się szybko pod najbliższym pniem.
Nie zrobiła tego jednak. Zamarła bez ruchu, a w uszach dzwoniło jej tak głośno, że wydawało jej się, że każdy stojący w pobliżu mógłby to usłyszeć.
Długoletnie doświadczenie podpowiadało Lydii, że zawsze w takiej sytuacji najbezpieczniej jest pozostawać w bezruchu, bez jednego drgnienia, obserwując otoczenie i badając je wyostrzonymi zmysłami, by ustalić, co spowodowało dźwięk.
Usłyszała go jeszcze raz przed sobą i znacznie dalej. Jej nerwy znowu napięły się niebezpiecznie, ale teraz domyśliła się jego źródła. To był śnieg ześlizgujący się z nadmiernie obciążonej gałęzi i spadający na ziemię: szur -pac. Odczekała kilkanaście sekund z jedną stopą wysuniętą do przodu, po czym ruszyła naprzód, wślizgując się pod osłonę najbliższego drzewa. Zatrzymała się tam, żeby uspokoić nerwy. Zauważyła, że lekki wiatr zwiastujący nadejście świtu zaczął wiać z głębi doliny, od strony fortu.
Gałęzie wokół niej poruszały się lekko, kiedy nasłuchiwała przez chwilę cichego szmeru wiatru w igłach sosen. Zawsze dźwięk ten przypominał jej odległy odgłos fal uderzających o plażę. Wśród innych dźwięków usłyszała coś przypominającego głosy, rozmawiające cicho – za cicho, żeby rozumiała słowa. Znowu stężała, ale zaraz uspokoiła się, ponieważ uświadomiła sobie, że wiatr wiejący od strony fortu niesie do niej przyciszone rozmowy wartowników, skupionych wokół ciepłego kosza z żarem na palisadzie.
Skinęła głową z zadowoleniem. Szum wiatru, głosy i szelest poruszających się gałęzi skutecznie maskowały wszelkie dźwięki, których źródłem mogła być ona sama – chociaż wiedziała, że nie będzie ich dużo.
Ruszyła przed siebie, chowając się głębiej pośród drzew.
Hal i Leks odczekali jakieś trzydzieści minut od zniknięcia Lydii.
Leks przez ten czas wpatrywał się w niewyraźne