Gambit królowej. Уолтер Тевис
Читать онлайн книгу.blady cień przesuwał się po szachownicy w regularnych odstępach czasu.
– Może mnie pan nauczyć. Już trochę umiem, nauczyłam się, patrząc.
– Dziewczynki nie grają w szachy. – Głos pana Shaibela nie stracił nic ze swojej stanowczości.
Zebrała się na odwagę i podeszła bliżej. Pokazała, nie dotykając, jedną z cylindrycznych figur, które nazywała w myślach armatami.
– Ta może chodzić do przodu, do tyłu i na boki. Do samego końca, jeśli nic jej nie zagradza drogi.
Pan Shaibel siedział przez chwilę w milczeniu, potem wskazał figurę z czubkiem jak rozcięta cytryna.
– A ta? – zapytał.
Serce załomotało jej w piersi.
– Po przekątnych.
Można było zbierać tabletki, zażyć jedną wieczorem, a drugą zatrzymać na później. Zaoszczędzone pigułki chowała do pudełka na szczoteczkę do zębów, gdzie nikt by nigdy nie zajrzał. Wystarczyło po użyciu osuszyć szczoteczkę papierowym ręcznikiem lub w ogóle jej nie używać i czyścić zęby palcem.
Tamtej nocy po raz pierwszy wzięła trzy tabletki, jedną po drugiej. Przeszły ją ciarki – odkryła coś ważnego. Leżała w spranej niebieskiej piżamce na najgorszym łóżku w sypialni dziewcząt, przy samych drzwiach na korytarz, naprzeciwko łazienki, i napawała się rozkosznym uczuciem odprężenia. Załatwiła kilka ważnych spraw: poznała figury szachowe, dowiedziała się, jak się poruszają i biją, oraz nauczyła się rozluźniać supeł w brzuchu i zmniejszać napięcie w stawach rąk i nóg za pomocą pigułek, które dawali jej w sierocińcu.
– No dobrze, mała – powiedział pan Shaibel. – Możemy teraz zagrać w szachy. Ja gram białymi.
Zeszła na dół ze ścierkami do tablicy. Skończyła się lekcja matematyki, za dziesięć minut zaczynała się geografia.
– Mam mało czasu – zastrzegła.
W niedzielę, przez godzinę w czasie nabożeństwa, nauczyła się, jak się poruszają wszystkie bierki. Odkryła, że jeśli pójdzie razem ze wszystkimi do kaplicy, może się potem wymknąć i nikt nie zauważy jej nieobecności, ponieważ w modlitwach uczestniczyła także grupa dziewczynek z domu dziecka w innej części miasta. Ale pana Schella się bała, chociaż była najlepszą uczennicą w klasie.
– Teraz albo nigdy – stwierdził obojętnie woźny.
– Mam geografię…
– Teraz albo nigdy.
Podjęła decyzję w ciągu sekundy. Za kotłem centralnego ogrzewania stała stara skrzynka po mleku. Przysunęła ją do stolika z szachownicą, usiadła i powiedziała:
– Może pan zaczynać.
Wygrał z nią w czterech ruchach tak zwanym, jak dowiedziała się później, matem szewskim. Szybko poszło, ale i tak spóźniła się piętnaście minut na geografię. Powiedziała, że była w toalecie.
Pan Schell stał przy tablicy z rękami na biodrach. Powiódł wzrokiem po klasie.
– Czy któraś z was, młode damy, spotkała tę tutaj młodą damę w damskiej toalecie?
Rozległy się tłumione chichoty. Nikt nie podniósł ręki, nawet Jolene, chociaż Beth dwa razy dla niej skłamała.
– Ile z was, młode damy, odwiedziło na przerwie toaletę?
Wśród chichotów uniosły się cztery ręce.
– Widziałyście tam Beth? Może myła swoje śliczne rączki?
Nikt nie odpowiedział. Pan Schell wrócił do wypisywania na tablicy produktów eksportowych Argentyny. Dodał „srebro” i Beth przez chwilę łudziła się, że się jej upiekło. Ale po chwili, wciąż stojąc plecami do klasy, powiedział:
– Pięć przewinień.
Kiedy uzbierało się dziesięć przewinień, dostawało się w tyłek skórzanym paskiem. Beth nie poznała jeszcze tego paska na własnej skórze, ale wyobraźnia oszołomiła ją nagłą wizją piekącego bólu. Przyłożyła dłoń do serca i namacała w kieszonce bluzki pigułkę, którą włożyła tam rano. Strach wyraźnie się zmniejszył. Wyobraziła sobie futerał na szczoteczkę do zębów, podłużne, prostokątne plastikowe pudełko w szufladzie metalowej szafki przy łóżku, zawierające cztery zielone tabletki.
Tamtej nocy długo leżała na plecach, nie śpiąc. Nawet nie dotknęła jeszcze tabletki. Wsłuchiwała się w nocne dźwięki, które wydawały się coraz głośniejsze, w miarę jak jej oczy przyzwyczajały się do ciemności. Przy biurku w korytarzu pan Byrne powiedział coś pani Holland. Beth zesztywniała. Zamrugała, a potem utkwiła wzrok w suficie i wysiłkiem woli wyświetliła sobie na nim biało-zieloną szachownicę. Porozstawiała figury – wieżę, skoczka, gońca, hetmana, króla – a przed nimi rząd pionów. Przesunęła białego piona królewskiego na czwartą linię. Potem zagrała czarnym. To działało! Było łatwe. Zaczęła odtwarzać partię, którą przegrała.
Przestawiła skoczka pana Shaibela na trzecią linię. Oczyma wyobraźni widziała wyraźnie jego pozycję na biało-zielonej szachownicy na suficie sypialni dziewcząt.
Nocne odgłosy przycichły, zlały się w białe, harmonijne tło. Beth leżała zadowolona w łóżku i grała w szachy.
W następną niedzielę obroniła się skoczkiem przed matem szewskim. Sto razy odtwarzała w głowie tę partię, aż wreszcie oczyściła ją z nalotu gniewu i upokorzenia. W ciemności pozostał tylko wyraźny obraz szachownicy i bierek. Kiedy w niedzielę zeszła na dół, żeby zagrać w szachy z panem Shaibelem, miała już wszystko dokładnie obmyślone. Zagrała skoczkiem, czując się, jakby śniła. Cudownie było trzymać w palcach miniaturowy koński łeb. Kiedy odstawiła figurę na nowe pole, woźny skrzywił się ze złością. Podniósł za głowę swojego hetmana i dał szacha królowi. Ale Beth była na to przygotowana, bo w nocy przewidziała to zagranie.
Potrzebował czternastu ruchów, żeby zbić jej hetmana. Próbowała grać dalej bez najmocniejszej figury, zignorować zabójczą stratę, ale pan Shaibel wyciągnął rękę i nie pozwolił jej dotknąć piona, którego chciała przesunąć.
– Poddajesz się – powiedział szorstko.
– Poddaję?
– Właśnie, mała. Kiedy przeciwnik zabije twojego hetmana, musisz się poddać.
Patrzyła na niego, nie rozumiejąc. Puścił jej rękę, podniósł czarnego króla i położył go na szachownicy. Figura przetoczyła się i znieruchomiała.
– Nie – zaprotestowała Beth.
– Tak. Musisz się poddać.
Miała ochotę go czymś uderzyć.
– Nie mówił pan, że jest taka zasada.
– To nie zasada. To postawa sportowa.
Zrozumiała, o co mu chodzi, ale wcale jej się to nie podobało.
– Chcę dokończyć – oznajmiła. Podniosła króla i odstawiła go z powrotem na szachownicę.
– Nie.
– Trzeba grać do końca.
Uniósł brwi i wstał z taboretu. Jeszcze nigdy nie widziała go stojącego w kotłowni. Tylko na korytarzu, kiedy zamiatał, albo w klasie, jak mył tablicę. Musiał się trochę pochylić, żeby nie uderzyć głową w belkę niskiego sufitu.
– Nie – powiedział. – Przegrałaś.
To było nie w porządku. Miała gdzieś sportową postawę. Chciała grać i wygrać. Pierwszy raz w życiu pragnęła czegoś tak mocno. Wymówiła słowo, którego nie używała