Obietnica. Ewa Pirce
Читать онлайн книгу.może wybrać własną drogę, Olivio. Niezależnie w jakiej rodzinie przychodzimy na świat. To my jesteśmy panami swojego losu. Sami obieramy kierunek, w którym chcemy podążać, i stawiamy sobie cele, które chcemy zrealizować. Ponosimy odpowiedzialność za swoje czyny. Nikt nie może przeżyć twojego życia za ciebie. Bo to jedyna, najcenniejsza, taka najbardziej twoja rzecz na świecie. – Podniosłem dłoń i musnąłem wierzchem jej policzek. – Każdy, kto myśli inaczej, jest zwyczajnym idiotą.
Przechyliła nieznacznie głowę, lgnąc do mojej dłoni, jakby szukała pocieszenia, ukojenia, troski. Patrzyłem na niewinność, a także słabość tej dziewczyny i czułem… przyciąganie. Nie podobało mi się to, ale miałem świadomość, że takie gesty są niezbędne, jeśli chciałem zyskać jej przychylność.
Kontakt fizyczny i pozorna troska – odhaczone.
Zapewnienie o współczuciu i podniesienie na duchu – odhaczone.
Uśmiechnąłem się w myślach, widząc, jak panienka Henderson wkracza do klatki, w której zamierzałem ją zamknąć, a następnie wyrzucić pośrodku oceanu, gdzie w męczarniach utonie, czego świadkiem miał być jej kochany tatuś.
– Ekhm… – usłyszeliśmy za plecami głośne chrząknięcie.
Olivia niemal odskoczyła od mojej dłoni. Odwróciłem się nieśpiesznie w kierunku intruza, który zakłócił naszą intymność.
– To ty! – warknął chłopak, którego spotkałem w barze z rudą.
Uśmiechnąłem się leniwie, spoglądając na niego z wyższością. Przez głowę przeleciała mi myśl, że może ruda też tu jest. Szybko ją jednak zignorowałem, ponieważ najważniejsza w tym momencie była osoba siedząca obok mnie. To ona stanowiła priorytet.
– To ja – potwierdziłem z obojętnością i zwróciłem się do Olivii, olewając pajaca za naszymi plecami. – Wybacz, moja droga. Zignoruj, proszę, tego chłopca. Najwidoczniej pomylił przyjęcia, bo z tego, co kojarzę, nie ma tu kinderbalu. A może się mylę? – zadrwiłem.
– Nie, nie mylisz się. – Zachichotała cicho.
– Co ty z nim robisz?! – krzyknął chłopak, ogniskując wzrok na Olivii. – Mało ci jeszcze?! A może znów chcesz…
– Eric! – skarciła go, podnosząc się szybko. – Nie waż się zachowywać jak mój chłopak, rozumiesz? Nie jestem twoją własnością i nie rość sobie do mnie żadnych praw. – Przetaczała się przez nią złość, ale panowała nad tonem głosu. Była mądra, nie chciała zwracać na siebie uwagi.
– Spodobało ci się Livvie, co? Lubisz być obłapiana przez takich staruchów jak on?! – wypluł z siebie chłopak.
Te słowa sprawiły, że moja cierpliwość zmalała do zera. Poderwałem się na równe nogi i chwyciłem go za koszulę, wciągając do wnętrza altany. Bez problemu powaliłem go na ziemię, zablokowałem mu ręce i przycisnąłem przedramię do jego gardła.
– Co jest? – wydusił z siebie, zaskoczony moją reakcją.
– Tak jest, kochasiu. Nauczyli mnie tego w domu spokojnej starości. A teraz grzecznie przeprosisz panią, a następnie błagaj o wybaczenie również mnie. Jeśli twoje przeprosiny będą na tyle przekonujące, że w nie uwierzę, to być może zapomnę o tym, w jak skandaliczny sposób się zachowałeś. – Poluzowałem uścisk na jego szyi, dając mu szansę na zrehabilitowanie się.
– Sądzisz, że skoro masz na nazwisko Wild, to wszystko ci wolno?! Że kim ty niby, do cholery, jesteś?! Liv przeproszę, ale ciebie? Prędzej mi kaktus na ręce wyrośnie – prychnął lekceważąco. Zwiększyłem uścisk na jego szyi, odcinając mu dopływ powietrza.
– Nieco więcej szacunku, smarkaczu! – Palnąłem go dłonią w czubek głowy.
– Proszę, Brianie, nie warto robić sobie problemów. Chodźmy stąd – poprosiła Olivia, rozglądając się niespokojnie na boki. – Zaraz zacznie się widowisko, którego chciałabym uniknąć. Ojciec nie pochwaliłby tego, a ja nie chcę mieć kłopotów. – Położyła swoją małą dłoń na moim ramieniu i ścisnęła je delikatnie.
Zmierzyłem jeszcze raz wzrokiem przytrzymywanego przeze mnie kretyna.
– Robię to dla ciebie – rzuciłem pod adresem Olivii, po czym odsunąłem się od chłopaka.
Wyprostowałem się i poprawiłem swój do tej pory nieskazitelny garnitur od Ermenegildo Zegny.
Gnojek, charcząc i trzymając się za gardło, wlepił przestraszony wzrok w Olivię.
– Przepraszam Livvie, nie miałem zamiaru narażać cię na nieprzyjemności. – Niezdarnie wstał.
– Chciałeś, Eric. – Nie umknęła mi surowość w jej głosie. – Idź już, proszę. Na dziś wystarczy mi twoich popisów. – Zgromiła go chłodnym wzrokiem.
– Naprawdę, Liv…
– Nie chcę już tego słuchać. Wróć, proszę, na przyjęcie i zostaw nas samych. – Zbliżyła się do mnie, pokazując chłopakowi plecy.
– Przepraszam raz jeszcze – wymamrotał, robiąc krok do przodu. – A ty, Wild, jeszcze tego pożałujesz. – Poczęstował mnie pogardliwym spojrzeniem.
Głupek nie wiedział, co czynił, odgrażając mi się. Przygotuję dla niego coś specjalnego, coś, co uprzykrzy mu życie, postanowiłem, patrząc, jak oddala się od nas chwiejnym krokiem.
– Naprawdę mi przykro, nie mam pojęcia, co w niego wstąpiło – odezwała się po chwili Olivia.
– Nie ma potrzeby, byś mnie przepraszała za tego nic nieznaczącego prymitywa. Nie wiem, po co w ogóle zadajesz się z ludźmi jego pokroju – oznajmiłem nieco zbyt ostro. – Jesteś zbyt dobra, by otaczać się takimi półgłówkami. Pamiętaj, że ludzie z twojego środowiska określają cię przez pryzmat tego, z kim się zadajesz.
Skrzywiła się na moje słowa, ale nie zamierzałem przepraszać za prawdę.
– Tak, dobrze. Zapamiętam – powiedziała beznamiętnie.
– Wyglądasz pięknie, kiedy usilnie próbujesz zapanować nad gniewem. Podoba mi się to – wymruczałem, żeby ją udobruchać, i odruchowo musnąłem palcem jej policzek. Obruszyła się lekko, ale nie uciekła od mojego dotyku.
– Och, przestań. – Speszona, uderzyła mnie żartobliwie w ramię.
– Nie jesteś przyzwyczajona do przyjmowania komplementów – stwierdziłem. – Co jest dla mnie kolejnym dowodem na to, że albo wychowywałaś się pod kloszem, albo chłopcy, z którymi się spotykałaś, byli niedojrzali i zbyt zapatrzeni w siebie – kontynuowałem gładko, starając się ją urobić.
Zaczerpnęła gwałtownie haust powietrza, jakby zaskoczona tym, co wyszło z moich ust. Szybko się jednak zmitygowała i posłała mi spięty uśmiech.
– Wszystkiego po trochu. Mój ojciec jest specyficzny i jeśli już gdzieś wychodziłam lub kogoś poznawałam, to raczej ukradkiem, dobrze się maskując, by nikt mnie nie rozpoznał. – Przez jej twarz przemknął tajemniczy cień.
– Buntowniczka. – Mrugnąłem z igrającym w kąciku ust uśmiechem, chwytając jej dłoń. Splotłem nasze palce razem i pociągnąłem ją ku sobie. – Przejdźmy się w końcu.
Poddała mi się i podążyła za mną. Nie próbowała uwolnić dłoni, ale też nie zacieśniła uścisku. Przeszliśmy w głąb ogrodu, spacerując pomiędzy drzewkami owocowymi. Pamiętałem, jak sadziliśmy je razem z rodzicami. Byliśmy tacy szczęśliwi. Po chwili dotarliśmy na skraj jeziora. Jeziora, przy którym przeważnie spędzaliśmy leniwie niedzielne popołudnia. To nie był jednak odpowiedni moment na wspominki, dlatego natychmiast