Hłasko. Radosław Młynarczyk
Читать онлайн книгу.widziała go ulica, tak czytała go krytyka, w takiej postaci wielbiły go kolejne pokolenia. Hłasko stał się zlepkiem legend, wyobrażeń wyniesionych z opowiadań i powieści, a także kilku popularnonaukowych opracowań, które na jego temat powstały. Ich autorom zdarzało się powielać półprawdy, naginać fakty do odgórnie przyjętych tez bądź epatować opinię publiczną informacjami o skandalicznym pijaństwie czy skrywanym homoseksualizmie.
Próbując dociec prawdy, należy bardzo uważnie odsiewać historyjki od historii, plotki od faktów, pomówienia od kontrowersji. Do każdego wspomnienia i świadectwa trzeba podejść ze szczególną ostrożnością. Hłasko jest dziś produktem popkultury, kliszą prezentowaną jako symbol polskiego Października. Przedstawia się go jako rodzimego Jamesa Deana, wymienia jednym tchem z Rafałem Wojaczkiem czy Edwardem Stachurą, stawia w szeregu z postaciami tragicznymi, a nawet wyklętymi. Przypisuje się mu życie hulaszcze i beztroskie, naznaczone buntem i nonkonformizmem, a także bezwzględnością wobec kobiet. Traktując teksty literackie jak autobiograficzne, stworzono kulturowy fenomen – zawadiakę, który przez niecałe trzy lata brylowania na warszawskich salonach wpadł w więcej tarapatów niż Hemingway, Miller i Iredyński razem wzięci. Stał się więc Marek pijakiem, bawidamkiem i karierowiczem. Wątek związków z mężczyznami okazał się szczególnie zaskakujący: pisarz miał sypiać z literatami, którzy w zamian publikowali jego opowiadania, załatwiali stypendia i nagrody, a po wyjeździe z Polski nagle o swoim biseksualizmie zapomnieć, odnajdując stabilizację w ramionach najpierw niemieckiej żony, a potem izraelskiej kochanki.
Zdementowania mniej i bardziej niedorzecznych opinii o Hłasce podjął się Andrzej Czyżewski, jego książka Piękny dwudziestoletni była jednak zbyt oczywistą próbą wybielenia wizerunku krewnego. Cioteczny brat Marka zdementował nierzadko absurdalne historie, zarazem widział w pisarzu niewinną ofiarę okrutnego świata, której cynizm służył jedynie do obrony własnej czystości. U Czyżewskiego Hłasko pił tylko po to, żeby się przypodobać, kobiety właściwie same mu się pchały do łóżka, a zalotów mężczyzn w swojej naiwności nie był świadom. I choć ogromną zasługę biografa stanowiło przybliżenie rodzinnej historii Marka, to ten brak dystansu był zbyt widoczny.
Na składanym przez lata z kawałków obrazie Hłaski wciąż widać pęknięcia, prześwity, miejsca wymagające dopełnienia. Trzeba go nakreślić od nowa, na chłodno, bez zachwytu, ale i bez łatwego moralizowania. Oddać pisarzowi to, co jego, a resztę włożyć między piękne bajki o niedostępnym już świecie furmanów i butów na słoninie.
Ulica przecinała Stary Mokotów na całej szerokości. Z obu stron zabudowana domami, stawianymi nierzadko w kształcie litery U w taki sposób, że raz podwórko było od tyłu, a raz od frontu, gdzie stawało się dziedzińcem. Co kilkanaście metrów przy drodze rosły drzewa, które wiosną wspaniale kwitły, a w upalne letnie dni rozpościerały cień nad rozgrzanym brukiem. Wiktorska nie była szeroką arterią, raczej dzielnicową uliczką, choć długą, to jednak spokojną, ożywającą tylko w rejonie skrzyżowania z aleją Niepodległości – wciąż rozbudowywaną osią łączącą południe Warszawy z centrum. Niedaleko stąd był park Dreszera, nieco dalej park Morskie Oko, do Łazienek i na Pole Mokotowskie już się jeździło, lecz nie była to długa przejażdżka.
Marek od wczesnych lat dużo spacerował, najpierw być może obok wózka, za rączkę, z mamusią lub niańką. Albo z babcią Hłaskową, dewotką, która trzęsła całą rodziną ojca. Bo choć z budynku Warszawskiej Straży Ogniowej, z charakterystyczną wieżą obserwacyjną, na Stary Mokotów był spory kawał drogi, to Romana Hłasko odwiedzała wnuka tak często, jak tylko się dało. Zwalniała z obowiązków opiekunkę, panią Emilię, i zabierała męskiego potomka zasłużonego rodu na długie eskapady. Ciekawe, czy zapuszczali się na drugą stronę Morskiego Oka, tam gdzie prym wiodły sieleckie ferajny. Czy podzielała nadopiekuńczość matki jedynaka? A może mimo całej serdeczności traktowała ją z pobłażaniem, pozwalając Mareczkowi na więcej swobody – ot, choćby na taplanie się w błocie?
Urokliwa, zaciszna w zasadzie ulica Wiktorska nie pojawia się później w żadnej formie w utworach pisarza. Takie oddalone od centrum dzielnice to u niego raczej wrocławskie Sępolno, gdzie mieszkał po wojnie, i tamtejsze Zalesie, portretowane w juweniliach, ewentualnie jasne ulice Żoliborza, znienawidzone przez marymonciaka Lewandowskiego z Wilka. Czyżby Marek nie pamiętał kamienicy na Mokotowie, gdzie zamieszkał z matką, gdy rozstała się z ojcem? Z pewnością nie mógł pamiętać wspólnego mieszkania rodziców przy równie urokliwej ulicy Śniadeckich ani wcześniejszego, w Szczakach-Złotokłosie, czy też letniego domu w Wawrze, do którego Maria Hłasko przeniosła się na krótko z synem, gdy miał trzy lata, na początku małżeńskich problemów. Może pierwsze świadome wspomnienia Marka związane są dopiero z wysokim, nowoczesnym budynkiem przy alei 3 Maja, gdzie przeprowadził się z matką w 1939 roku?
To było niedobrane małżeństwo. Maciej Hłasko pochodził z podupadłego już w latach trzydziestych, lecz ciągle dumnego, tytułującego się herbem Leliwa rodu ziemiańskiego, którego początki sięgają XVI wieku. Dziadek Marka, Józef, kierował Warszawską Strażą Ogniową, stryj, także Józef, był oficerem Wojska Polskiego, a odleglejsi przodkowie przez niemal czterysta lat zarządzali majątkiem w Stanisławowie, na terenie dzisiejszej Ukrainy. Szlachecki rodowód nie będzie miał dla pisarza żadnego znaczenia, ale dla pokolenia jego rodziców, a także powszechnie poważanej babki Hłaskowej kwestia pochodzenia pozostawała bardzo ważna.
Wyszkolony w Warszawie i Wilnie prawnik pozuje do oficjalnej fotografii jakby od niechcenia. Ciemna oprawa oczu przywodzi na myśl Eugeniusza Bodo, ma wąskie usta i niewielkich rozmiarów nos. Uwagę zwracają też włosy, gęste mimo zaczątków zakoli. Nie dziwi, że przystojny Maciej podobał się kobietom. W połączeniu ze świetnym wykształceniem czyniło to z niego niezłą partię.
Jedna z nielicznych rodzinnych legend o ojcu Hłaski głosi, że został wyrzucony z warszawskiej uczelni. Dość zadziorny i bezpośredni, był ponoć utrapieniem wykładowców. Pomimo zamiłowania do nauki nie stronił od rozrywek i spotkań towarzyskich. Ponadto niezbyt cenił autorytety. W konsekwencji podczas jednego z egzaminów profesor kazał mu wyjść za drzwi. Dostawszy srogą nauczkę, po wyjeździe do Wilna Maciej prowadził już życie nieco bardziej ustatkowane, na tyle przynajmniej, by spokojnie dokończyć edukację. Może zanim opuścił Uniwersytet Stefana Batorego, poznał żagarystów – Teodora Bujnickiego, Czesława Miłosza czy Jerzego Zagórskiego? Poeci z tej grupy literackiej, tworzący w nurcie katastrofizmu, byli w Wilnie dość popularni, a ich wiersze i teksty programowe docierały także do Warszawy. Jeśli Maciej był świadkiem sukcesu żagarystów, mógł zaimponować studentce polonistyki, szwagierce swojego najlepszego przyjaciela, Józefa Czyżewskiego.
Maria Rosiak twardo stąpała po ziemi. Pochodziła z rodziny na wskroś mieszczańskiej. Ze współczesnego punktu widzenia fakt, że była córką restauratora, wydawać się może nobilitujący, jednak na początku lat trzydziestych oznaczało to tyle, że ojciec Marii prowadził wyszynk nieco wyższej kategorii i z nieco szerszą ofertą niż opiewany lokal Grubego Joska przy ulicy Gnojnej. Maria, jak mówią rodzinne przekazy, miała wyjątkowo piękne nogi i promienny uśmiech. Na zachowanych fotografiach widzimy kobietę o stanowczym wyrazie twarzy. Im późniejsze kadry, tym bardziej wygląda na zawziętą, tak jakby pewna surowość charakteru z wiekiem zawłaszczała nie tylko duszę, lecz także rysy matki Hłaski. Jak często się uśmiechała? Mówiono, że po narodzinach syna całą uwagę skupiła na jedynaku, zaniedbując męża. Maciej zaś, zniechęcony jej oschłością, zmagający się z trudami życia – młodych prawników jak on w dwudziestoleciu było całkiem sporo – i postępującymi problemami zdrowotnymi, z miesiąca na miesiąc tracił wigor cechujący go za czasów wileńskich.
Maria