Saga rodu z Lipowej 16: Cień sułtana. Marian Piotr Rawinis

Читать онлайн книгу.

Saga rodu z Lipowej 16: Cień sułtana - Marian Piotr Rawinis


Скачать книгу
i wolniutko, razem z leniwym nurtem, przesuwało się w dół rzeki.

      – Oto dowód! – wołał Hubert, puszczając się małymi krokami wzdłuż brzegu za płynącą Nastką. – Oto dowód jej winy!

      Zakrzyknęli wszyscy z uznaniem i potwierdzeniem. Bo nie trzeba być inkwizytorem ani uczonym, żeby wiedzieć, że związany człowiek nie może unosić się na wodzie. Nie może pływać, jeśli nie pomagają mu nieczyste siły. A Nastce najwyraźniej pomagały.

      Widzieli, jak wypluła wodę, która dostała się do jej ust, a zaraz potem usłyszeli znowu jej chichot. Płynęła już pięćdziesiąt czy więcej kroków i nic nie wskazywało na to, żeby się miała utopić. Gdyby się teraz utopiła, jeszcze bardziej świadczyłoby to o jej winie, bo każdy wie, że sprawiedliwy człowiek od razu idzie na dno.

      – Dowód! – krzyczał ksiądz Hubert. – Wszyscy widzieliście dowód!

      Zgromadzili się na brzegu i czekali, bo ciało Nastki spływało nadal z nurtem, ale było coraz bliżej lewego brzegu i nikt nie miał wątpliwości, że wkrótce tam dopłynie. Kilku pachołków czy kmieci skoczyło z drągami, zamierzając płynącą znowu skierować na środek rzeki, ale ksiądz zabronił.

      – Nie wolno! – krzyczał. – Nie wolno! Ona teraz nie wasza, tylko moja. Należy do Kościoła! I Kościół wymierzy jej karę. Nie ważcie się łamać prawa w mojej obecności. Prawo mówi, że czarownicę, która przy pomocy diabelskich sztuczek uniknęła śmierci w rzece, należy dostarczyć do sądu, a ten podda ją szczegółowym badaniom i orzeknie spalenie na stosie.

      Ludzie z drągami cofnęli się, a zbrojni starosty wyłowili czarownicę z wody i wyciągnęli ją na brzeg. Kiedy tak leżała tworzą do ziemi na trawie i piasku, jej ramionami wstrząsały dreszcze, nie wiadomo od chłodu czy tylko od śmiechu.

      – Beczkę! – rozkazał ksiądz Hubert. – Dajcie beczkę!

      Przytoczono zaraz wielką bekę przywiezioną niedawno z Dębowca i w niej umieszczono czarownicę, przykrywając naczynie. Biegli inkwizytorzy ostrzegali bowiem, żeby czarownicy nie pozwolić chodzić stopami po ziemi, bo od ziemi może ona ponownie nabrać mocy i należało jej to uniemożliwić. A ksiądz Hubert był biegłym inkwizytorem.

      Beczkę załadowano na wóz zaprzężony w woły, który ruszył ku Częstochowie w otoczeniu gawiedzi, wśród okrzyków, pogwizdywań i pogróżek.

      Ksiądz Hubert otarł rękawem pot z czoła i podbiegł do pana Jeno z Krasawy.

      – Bardzo dziękuję, panie starosto – mówił zasapany – żeście przybyli na wezwanie i schwytali czarownicę. Teraz zawieziemy ją na sąd do Częstochowy. Zechciejcie ogłosić wszędzie, że zbierane są skargi i zeznania przez siedem dni od dzisiaj o czarach i urokach, jakich dopuściła się ta niewiasta, a potem…

      Pan Jeno uciszył księdza gestem ręki.

      – Synu – zwrócił się do Mikołaja. – Czy możesz powiedzieć ode mnie kilka słów temu człowiekowi?

      Ksiądz Hubert aż poczerwieniał na taką zniewagę w obecności tylu ludzi rozmaitych stanów, ale nie miał odwagi zaprotestować.

      – Powiedz mu, że za nic mam jego pochwały, uznanie czy podziękowania – przekazał zimno pan Jeno. – Powiedz mu, że jeśli wykonał swój obowiązek, niech się wynosi z mojej ziemi.

      Mikołaj zwrócił się w stronę księdza i chwycił go za ramię, bo ten skulił się nagle i chciał uciec.

      – Zostańcie – zażądał. – Mam wam coś do powiedzenia w imieniu mojego ojca.

      Ksiądz Hubert próbował się wyrwać.

      – Sam słyszałem.

      – To dobrze – zmarszczył brwi Mikołaj. – To dodam jeszcze, żebyście nigdy nie odważyli się zwrócić do pana starosty bezpośrednio. Albo do mnie. A teraz precz!

      NADZIEJE MARINY

      – Kiedy wreszcie powróci mój ojciec? – pytał Dominik.

      Odkąd Marina z Potoka powiedziała mu, że jego ojcem jest Jordan z Wojcieszowa i obiecała, że wkrótce zobaczy rodzica, nie mógł usiedzieć na miejscu z niecierpliwości.

      – Kiedy przyjedzie? – pytał przy każdej okazji.

      – Już niedługo – odpowiadała Marina. – Musisz być posłuszny i wiele się nauczyć, żeby gdy cię zobaczy, mógł się ucieszyć, jaki jesteś silny i mądry.

      Dominik pilnie ćwiczył się więc w zajęciach, jakie mu podpowiadano albo w takich, w których, jak mu się wydawało, powinien być biegły. Rozpieszczony przez matkę i inne niewiasty z Potoka nie zaznał dotąd twardej męskiej ręki, jakiej nie brakowało jego ciotecznym braciom w Lipowej. Ale rósł szybko i choć daleko mu było do Marcina, przerósł już Mateusza i w siłowaniu się pokonywał łatwo młodszego z Lipowskich. Tylko w pływaniu Mateusz górował nad Dominikiem, ale ten w wodzie był najlepszy w całej okolicy, gdyż sztuki tej uczył się z zapamiętaniem. Tym Dominik się nie martwił, bo wielu lekceważyło tę umiejętność i nie uważało jej za potrzebną rycerzowi.

      – Rycerz winien umieć przede wszystkim robić bronią i powodować koniem – powtarzali. – Gdyby nawet trafił kiedy na jakie morze, przepłynie je statkiem, a nie wpław.

      Hedwiga z Lipowej, której siostra zwierzała się z ukrytych myśli, spodziewań i nadziei, radziła nie przejmować się ludzkim gadaniem.

      – Muszą coś paplać – powtarzała.

      Ale nawet i ona musiała przyznać, że Marina sama wystawiała się na ludzkie języki swoim zachowaniem i niepotrzebnymi opowiadaniami o pięknym Jordanie, który wkrótce przyjedzie do Potoka.

      – Ubrdało się pani Marinie. Zawsze tak się dzieje, gdy niewiasta w pewnym wieku sama zostaje. Wyszłaby za mąż albo i wzięła sobie kochanka, od razu potoccy ludzie odczuliby ulgę.

      To była prawda, bo Marina, trzymając majątek w garści, wyciskała z poddanych i służby ile mogła i wszędzie uchodziła za twardą panią. Czasami ktoś z czeladzi uciekał z dworu do miasta, ale i w takim wypadku umiała sobie poradzić. Zajęta składaniem pieniędzy, by opłacić oszukańcze działania świętej pamięci pana Macieja, który chciał ją pozbawić majątku, nauczyła się skutecznie bronić swojego. Kiedy poprzedniego roku jeden z pachołków uciekł do Lelowa, pojechała za nim, a nie mogąc wbrew prawu siłą nakłonić go do powrotu, kaza¬ła swoim porządnie obić pachołka i dokładnie obedrzeć z odzienia, jakie otrzymał, najmując się do służby.

      – Zazdroszczą ci powodzenia, Marino – pocieszała ją Hedwiga. – Po dworach przecież wszędzie męska ręka, choćby i rządcy, a ty sama gospodarzysz jak się patrzy. Zazdroszczą ci i podziwiają.

      – Podziwiają? – burmuszyła się Marina. – To czemu nikt nie wierzy, kiedy mówię o Jordanie?

      Hedwiga westchnęła. Marina była uparta i jak już wbiła sobie coś do głowy, daremnie tłumaczyć, że może być inaczej.

      Marina traktowała pana Jordana niczym swojego, stale też wypatrując jego nadejścia. W jej myślach Jordan stał się mężem, którego wprawdzie nie widywała w domu, ale przecież mężczyźni często opuszczali własne dwory i zamki, bo mieli swoje liczne i ważne sprawy.

      Czasem ktoś przygadał Marinie na temat jej wybranego, że niby jest, a wiadomo przecież, że nie ma go tak naprawdę, nadymała się wtedy, zaciskała usta i mówiła:

      – Jeszcze zobaczycie mojego Jordana. Jeszcze go wszyscy zobaczycie!

      Na razie jednak nikt go nie widział. Plotkowano tylko o dziwacznych nadziejach Mariny, bo ci, którzy wiedzieli więcej, dawno już podzielili się tą wiedzą z innymi. Według owych plotek pan Jordan siedział u boku żony i dzieci w Wojcieszowie i nosa nie wystawiał


Скачать книгу